[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Najlepiej czułem się, kiedy ciągnąłem: mogłem pochylić się wuprzęży, a wysiłek mnie rozgrzewał.Kiedy zatrzymaliśmy się w południe na małyposiłek, siedziałem chory, marzłem i nie mogłem jeść.Poszliśmy dalej, znów podgórę.Deszcz padał i padał, i padał.W środku popołudnia Estraven wybrał miejscena postój pod wielkim nawisem czarnej skały.Prawie postawił namiot, zanimuwolniłem się z uprzęży.Kazał mi wejść do środka i położyć się. - Nic mi nie jest - zaprotestowałem. - Nieprawda - powiedział.- Proszę wejść do środka.Posłuchałem, ale nie podobał mi się jego ton.Kiedy wszedł do namiotu z naszymiwieczornymi racjami, usiadłem, żeby wziąć się do gotowania, bo była moja kolej.Tym samym rozkazującym tonem powiedział mi, żebym leżał. - Nie musi mi pan tak rozkazywać - powiedziałem.- Przepraszam- rzucił bez przekonania odwrócony do mnie plecami. - Nie jestem chory, rozumie pan? - Nie, nie rozumiem.Jeżeli nie mówi pan prawdy, muszę kierowaćsię pana wyglądem.Nie odzyskał pan jeszcze sił, a droga była ciężka.Nie wiem,gdzie są granice pana wytrzymałości. - Powiem, kiedy do nich dojdę. Drażniło mnie, że mnie tak traktuje z wyższością.Był o głowęniższy ode mnie i zbudowany bardziej jak kobieta niż jak mężczyzna, więcejtłuszczu niż mięśni.Kiedy ciągnęliśmy razem, musiałem skracać krok i hamowaćsię, żeby się do niego dostosować, ogier w zaprzęgu z mułem. - Więc nie jest już pan chory? - Nie.Jestem tylko zmęczony.Pan też. - Tak, to prawda - powiedział.- Niepokoiłem się o pana.Mamyprzed sobą długą drogę. Nie chciał okazywać wyższości.Myślał, że jestem chory, achorzy muszą słuchać.Był szczery i oczekiwał ode mnie takiej samej szczerości,do której, być może, nie byłem zdolny.On nie miał wyobrażeń o "męskości", którekomplikowałyby jego poczucie dumy. Z drugiej strony, jeżeli on mógł obniżyć swoje standardy co doszifgrethoru, jak to zrobił w stosunku do mnie, to może i ja mógłbym pozbyć sięczęści instynktu współzawodnictwa wynikającego z poczucia męskiej godności, zktórej on tyle rozumiał, co ja z jego szifgrethoru. - Ile zrobiliśmy dzisiaj? Rozejrzał się dokoła i z łagodnym uśmiechem powiedział: - Dziewięć kilometrów. Następnego dnia przeszliśmy jedenaście kilometrów, następnegoosiemnaście, a jeszcze następnego wyszliśmy z deszczu, chmur i strefy, w którejmożna jeszcze napotkać ludzi.Był to dziewiąty dzień naszej podróży.Znajdowaliśmy się około dwóch tysięcy metrów nad poziomem morza, na wysokimpłaskowyżu pełnym oznak niedawnych ruchów górotwórczych i wulkanizmu.Byliśmy wOgnistych Wzgórzach pasma Sembensyenu.Płaskowyż zwężał się stopniowo w dolinę,która przechodziła między długimi grzbietami.Kiedy zbliżyliśmy się do ujściadoliny, zimny północny wiatr potargał i rozpędził resztki deszczowych chmurobnażając szczyty po prawej i po lewej stronie, bazalt i śnieg, mozaika czerni ijaskrawej bieli w nagłym blasku słońca z oślepiającego nieba.Przed nami,odsłonięte tym samym potężnym podmuchem wiatru, leżały w dole kręte dolinypokryte lodem i głazami.Doliny przegradzała potężna ściana, ściana lodu, iwznosząc wzrok wyżej, aż do skraju ściany, ujrzeliśmy w całej okazałości Lód,lodowiec Gobrin, olśniewająco biały, taką bielą, której nie wytrzymywały oczy,ciągnący się bez końca ku najdalszej północy. Tu i ówdzie z dolin zasypanych rumowiskiem, z urwisk, załomów ibloków na skraju tego olbrzymiego pola lodowego wznosiły się czarne grzbiety.Jedna wielka masa wyrastała z białej równiny do wysokości szczytów skalnejbramy, w której staliśmy, i z jej boku wypływał ciężko przeszło kilometrowejdługości pióropusz dymu.Dalej widać było następne: wierzchołki, turnie, czarnewypalone stożki na bieli śniegu.Rozdziawione ogniste paszcze ziały z lodudymem. Estraven stał obok mnie w uprzęży patrząc na to wspaniałe inieopisane pustkowie. - Cieszę się, że dożyłem chwili, kiedy mogę to zobaczyć -powiedział. Czułem to samo co on.Dobrze jest mieć cel na końcu podróży,ale w końcu to podróż jest ważna. Tutaj, na północnych zboczach, nie padał deszcz.Pola śniegurozciągały się z przełęczy ku morenowym dolinom.Spakowaliśmy koła, zdjęliśmypokrowce z płóz, założyliśmy narty i zjechaliśmy w dół, na północ, przed siebie,w milczący bezmiar lodu i ognia, na którym ogromnymi czarnymi literami na białymtle przez cały kontynent wypisane było słowo ŚMIERĆ.Sanki jechały same iśmialiśmy się z radości.następny
[ Pobierz całość w formacie PDF ]