[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Gdzieś były otwarte okna albo drzwi na balkon,wpuszczając wiatr na pokoje, z których bardziej odległe były pogrążone w cieniu.Nie paliły się lampy, powietrze robiło się coraz zimniejsze, aż w końcu przeszliprzez ciemny salon, który pamiętał, i wyszli na omiatany zimnym wiatrem balkon. Stał tam w ciemności nakryty stół, a przy nim siedziała, jedzącgrzanki z herbatą, ciemna postać o włosach przetykanych siwizną, ubrana w ciepłeszaty.Ilisidi, siedząca nad wczesnym śniadaniem, podniosła wzrok na wchodzącychi, co Brenowi wydało się zupełnym szaleństwem, machnęła w kierunku pustegokrzesła.Lodowate podmuchy szarpały koronkowym obrusem. - Dzień dobry, nand' paidhi - przywitała go.- Siadaj.Jakiemasz śliczne włosy.Same się kręcą? Padł na krzesło, do którego doprowadzili go strażnicy.Warkoczkompletnie mu się rozplótł.Włosy fruwały na wietrze, który porywał parę znadfiliżanki Ilisidi.Strażnicy stanęli za jego krzesłem, a służący wdowy nalał muherbaty.Wiatr, który nadlatywał znad pogrążonego w mroku jeziora, od gór,porwał parę także z filiżanki Brena, przeszywając go chłodem do szpiku kości.Nanajniższych przełęczach pokazała się leciutka czerwień świtu. - To godzina duchów - odezwała się Ilisidi.- Wierzysz w nie? Zaczerpnął szybki, zimny haust powietrza - pozbierał kawałkiswego rozsądku.i zaskoczył. - Wierzę w powinność spełnianą bez nagrody, nand' wdowo.Wierzęw zdradę i zaproszenia, których człowiek nie powinien pochopnie przyjmować.Wejdź na mój statek, rzekła dama do rybaka.- Ujął filiżankę trzęsącą się ręką.Herbata rozlała się, parząc go w palce, ale doniósł naczynie do ust i pociągnąłostrożnie łyk.Poczuł tylko słodycz.- To nie napar Cenediego.Jakie efetywywołuje tym razem? - Jaki dumny młodzian.Słyszałam, że lubisz słodycze.Słyszyszdzwon? Słyszał.To pewnie pława dzwonowa gdzieś na jeziorze. - Kiedy wieje wiatr, niesie ze sobą jego dźwięk - rzekłaIlisidi, jeszcze szczelniej owijając się w swoje szaty.- Ostrzega przedskałami.Wpadliśmy na ten pomysł na długo wcześniej, nim pojawiliście się zeswoimi darami. - Nie wątpię.Atevi wynaleźli tyle rzeczy przed naszymprzybyciem. - Wasz statek się rozbił, tak? Wciąż podtrzymujecie tęhistorię? Nie było żadnych pław dzwonowych? - Za daleko od zwykłych tras - odparł i pociągnął jeszczejeden, rozgrzewający łyk.Ostry wiatr przenikał mu przez koszulę i spodnie.Takbardzo dygotał, że znów oblał sobie palce gorącym płynem, odstawił więcfiliżankę na stół.- Poza zasięgiem naszych map.Za daleko, żeby zobaczyćznajome gwiazdy. - Ale wystarczająco blisko do naszej. - W końcu tak.Kiedy byliśmy zdesperowani.- Dzwonienie torozlegało się, to cichło, zależnie od kaprysów wiatru.Nigdy nie chcieliśmynikomu zrobić krzywdy, nand' dowager.To wciąż jest prawda. - Rzeczywiście? - Kiedy Tabini przysłał mnie do ciebie, powiedział, że będziepotrzebował wszystkich moich zdolności dyplomatycznych.Wtedy nie rozumiałem, oco mu chodzi.Myślałem, że jego babka jest po prostu trudna w kontaktach. Twarz Ilisidi nic nie wyrażała, nic, co ludzkie oczy mogłybydostrzec w nikłym świetle poranka.Możliwe jednak, że ją to rozbawiło.Ilisidiczęsto bawiły takie dziwne rzeczy.Być może, że zimno przeniknęło już do samegomózgu Brena, a może to skutki herbaty: stwierdził, że jakoś nie bardzo się jejboi. - Czy zechciałabyś mi powiedzieć - odezwał się, podnosząc głosz powodu wiatru - czego chcesz? Bazy rakietowe na Mospheirze, to stek bzdur.Nieodpowiednia szerokość geograficzna.Podobnie bzdurny jest pomysł ze statkamiwypływającymi do innych miejsc.Czy zatem aresztowanie mnie to po prostu sprawapolityczna, czy coś innego? - Moje oczy nie są już takie, jak dawniej.Kiedy byłam w twoimwieku, widziałam waszą stację na orbicie.Potrafisz ją stąd dojrzeć? Zwrócił głowę ku słońcu, ku górom, szukając nad ich szczytamigwiazdy, która nie migoce, gwiazdy lśniącej odbitym światłem słońca. Zobaczył zamglony obraz.Stacja wydawała się zniekształcona,więc Bren spojrzał na sąsiednie ciemniejsze gwiazdy.Niebo było jeszcze na tyleciemne, że widział je bez żadnego kłopotu.Żadne elektryczne światła niezaćmiewały świtu miejską poświatą. Ale kiedy patrzył przez dłuższą chwilę na stację, wciąż widziałtę deformację, jakby - przestraszył się tej myśli - odchyliła się od swojejzwykłej płaszczyzny, zmieniając zarys z okręgu na elipsę. Może to widać główny maszt? Czyżby stacja tak radykalnieodchyliła się od pionu? Przez głowę przemykały mu rozmaite logiczne wyjaśnienia: stacjajest w gorszym stanie, niż sądzili, może spowodowała to jakaś burza na słońcu, aMospheira mogła przesyłać instrukcje, usiłując ją uratować.To na pewnozwróciłoby uwagę atevich - mają odpowiednio silne urządzenia optyczne. Może obluzowała się jakaś bateria słoneczna i odbija światło.Stacja co kilka minut wykonywała obrót.Jeśli coś się obluzowało, to powinnopojawiać się i znikać. - No i co, nand' paidhi? Wstał z krzesła i patrzył na stację, starając się nie mrugaćoczyma, tak długo, aż zaczęły go piec od podmuchów wiatru, który przenikał jegoubranie niczym nóż. Nic się jednak nie zmieniało, nie znikało.Maleńkanieregularność utrzymywała się z tej samej strony stacji, która miała wirowaćwokół swej osi.coraz wolniej z biegiem wieków, zgodnie z prawami entropii,ale. Ale, pomyślał, mój Boże, nie za mego życia.Stacja nie miałasię rozpaść, chyba że w wyniku jakiegoś wszechobejmującego astronomicznegokataklizmu. A wtedy by tak nie wisiała - chyba że to naprawdę jest maszt.Postąpił krok w kierunku balkonu.Ręce atevich chwyciły go za ramiona izatrzymały, ale Bren nie chciał rzucić się z murów Malguri, a jedynie jaknajdalej odejść od nikłego światła docierającego z dalej położonych pokoi.Wciążnie rozumiał, co widzi.Jego umysł wciąż usiłował zinterpretować nowy obrazstacji. - To coś pojawiło się osiem dni temu i połączyło ze stacją -odezwała się Ilisidi. Pojawiło się.Połączyło ze stacją. O mój Boże, mój Boże.następny
[ Pobierz całość w formacie PDF ]