[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Więc? Transatlantyk? Skromniej, drobnicowiec? Bambusową platformę?Wezwałem Montaignes'a i przedstawiłem mu swój problem.- Hmmm.- powiedział.- Bambusową platformę jest łatwo zrobić,ale nigdy nie uzyska się stabilności i od pierwszej chwili będziemyprzemoczeni.- O ile któregoś dnia się po prostu nie rozpadnie.Myśleliśmy, porównywaliśmy, wymienialiśmy, aż w końcu podjęliśmydecyzję - po olśnieniu Montaignes'a.- Dwie pirogi! — wykrzyknął.- Ciekawe.Więc mnożymy ryzyko przez dwa, tak?- Nie Mam na myśli dwie pirogi połączone ze sobą, tak jak tełodzie polinezyjskie.Robią to, żeby mieć stabilność na falach.Znałem ten system, bo kiedyś zajmowałem się w tamtych stronachhandlem między wyspami, pływając właśnie w takiej pirodze zwysięgnikiem.Natychmiast podjąłem tę myśl.Postanowiliśmy wyruszyć całą grupą na poszukiwanie odpowiedniegodrzewa.Musiało być wysokie co najmniej na dwadzieścia metrów,a drewno twarde, ale jednocześnie nie za trudne do obróbki.Wełniak byłby tu idealny.W pobliżu rosło ich wiele, ale wszystkiestały mocno.Potrzebowalibyśmy dwóch miesięcy, by ściąć któryś z nichmaczetą.Wystarczyły natomiast trzy dni, by znaleźć pień chlebowca, któryrunął niedawno, a zatem jeszcze nie przegniły, długości dwudziestusześciu metrów i obrośnięty co najmniej dziesięcioma metrami gałęzi.Zlikwidowanie ich zajęło nam dwa dni.W wyniku tej pracy otrzymaliśmydługi walec o średnicy mniej więcej jednego metra i jako takoregularny.- Dobra - zadecydowałem.- Zabieramy go!***Była to jedna z tych tytanicznych prac, w których rozpoczynaniunie mam sobie równych.Zadanie ogromne, które zajęło nam dalszedni.Na początku, przez kilka godzin, usiłowaliśmy pień przetoczyć,wytężając wszystkie siły.Za każdym nadludzkim wysiłkiem zyskiwaliśmydobrych dziesięć centymetrów, stękając, pocąc się i walczącz okolicznymi drzewami.Wysłałem wówczas wszystkich do lasu,z zadaniem dostarczenia jak najwięcej prostych gałęzi, któremoglibyśmy podłożyć pod pień.Następnego dnia rozpoczęła się prawdziwa praca.Obwiązaliśmypień lianami niczym baleron.Stanąłem na jednym końcu, mocnozaklinowałem dłonie pod spodem i EEEEH! Unosiłem go na krótkiechwile.Pozostali korzystali z tego, by szybko wsuwać pod drzewoswoje gałęzie.Odpoczywałem.Nabierałem powietrza i ponowniepodnosiłem swoje dziecko.Po pewnym czasie stało się możliweprzetoczenie pnia na rozłożone już gałęzie, co utworzyło pod nimszczelinę, w którą dało się wsunąć następne.Paulo i ja zaprzęgliśmy się do lian.Montaignes i Mała pracowaliprzy kołach.Kiedy ciągnęliśmy, pień przesuwał się dość łatwo, toczącsię po gałęziach.Tamtych dwoje biegało z tyłu, podnosząc uwolnionegałęzie, po czym lecieli do przodu, by je tam podłożyć.Potrzeba było jedenaście godzin wysiłku, by dotrzeć do fortu.Następnego dnia, z bambusów i liści palmowych, zbudowaliśmydaszek, by pień był osłonięty.Ta nowa budowla ochrzczona zostałapompatycznym mianem ,,hangaru na łodzie".Wkrótce zdałem sobie sprawę, że maczeta nie jest idealnym narzędziemdo pracy w twardym drewnie.Od biedy za każdym razem dawałosię wystrugać jeden wiór, ale rzecz stawała się coraz trudniejsza w miaręzagłębiania się w drewno.Lekko szacując zanosiło się na rok pracy.Ale cóż znaczył dla nas rok mniej czy więcej? Choćby najdłuższai najcięższa, praca będzie postępować.Postanowiłem, że pirogai hangar na łodzie będą miejscem, gdzie każdy w wolnych chwilachbędzie przychodził wyrobić swoją normę wiórów.Zbliżała się poradeszczowa.Wkrótce będą mniejsze możliwości polowań oraz innejdziałalności.Przez pięć miesięcy woda będzie się lać na nas jak z cebrai drążenie chlebowca stanie się wówczas cenną odmianą codzienności.***Któregoś ranka Paulo znieruchomiał nagle z otwartymi ustami, zewzrokiem utkwionym w szczyt palisady od strony lasu.- Mamy sąsiadów - powiedział.Odwróciłem się.- Widziałeś kogoś?Nie dostrzegłem niczego.Paulo potrząsnął głową z lekkim uśmiechem.- Mówię ci, że widziałem.Mamy gościa i wierz mi, że to nie wymoczek!Na szczycie palisady pojawiła się ogromna czarna głowa.- Masz, znowu jest!Potem wielkie czoło, szerokie i niskie, a za nim dwoje okrągłychi ciekawych oczu, okolonych kępkami czarnych błyszczących włosówi ogromny płaski nos, składający się z dwóch szeroko otwartychnozdrzy.Wreszcie wielka okrągła szczęka i ramiona zapaśnika,pokryte czarną sierścią.- Goryl!- Wygrałeś - odparł Paulo.- I to młody! Muszą być i inne.Tobardzo miłe zwierzątka; pójdziemy zobaczyć?Kiedy szliśmy ku bramie, Montaignes zapytał nieco zaniepokojony:- Słuchaj, Paulo, jesteś pewien, że można tak do nich pójść? Gorylesą silne.Nie zaatakują nas?- Ależ nie, mówię ci, że są cudowne! No, popatrz na Eliasa, miłyjest, nie? A przecież jest potężnie zbudowany i wygląda groźnie.No,chodź, sam zobaczysz, przedstawię cię.***Goryli szpieg uciekł, kiedy tylko się poruszyliśmy.Całą rodzinęznaleźliśmy nieco dalej, rozproszoną po lesie.Górujący nad grupą,składającą się z jakichś dwudziestu osobników, ogromny samiecsiedział na tyłku, miał mniej więcej dwa metry wzrostu, wielki jak pięćrazy ja albo dziesięć razy jak Montaignes, i przyglądał się, jakpodchodziliśmy.- Uuu.- odezwał się Montaignes, jakby się sparzył.- Spokój! - powiedział Paulo.Kilkoro członków rodziny, najbliżej nas, wycofało się na naszwidok ciężkim i kołyszącym się krokiem, podpierając się długimiprzednimi łapami.- Zatrzymajmy się tu - rozkazał Paulo.- Nie należy im przeszkadzać.Kucnęliśmy mniej więcej dwadzieścia metrów od nich.Większośćmałp siedziała pośród roślinności, zbierając i czyszcząc młode pędy,które następnie połykała bez ceregieli.Kilka samic, noszących naplecach małe, powoli chodziło po terenie.Dwa małe samce o krótkiejsierści bawiły się spokojnie, popychając się wzajemnie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]