[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Od razuzorientowałem się, co to za ciecz.- Mała, ty krwawisz! Pokaż rękę!Rzeczywiście była to krew.Na siłę wyciągnąłem ją spod koca, niewywołując żadnej reakcji.Otępiała pod wpływem wielkiej żałości.Uniosłem ją i wyniosłem na zewnątrz, krzycząc:- Chłopaki! Dajcie lampę! Ona jest ranna!Była to długa i cienka rana, głęboka jak po cięciu nożem, ciągnącasię od ramienia aż po łokieć, po przekątnej ręki.Krew obficie płynęław dół przedramienia, zabarwiając spódniczkę na czerwono.Mała byłapółprzytomna, nieruchoma, z pustym wzrokiem.Zagotowaliśmy wodę.Nie mogliśmy zrobić nic innego, jak tylko przyłożyć gorącekompresy.Trzymałem ją za rękę.Montaignes obu kciukami ściskałbrzegi rany.Nagle pojawił się koło nas stary Mały Ludzik i podszedł doMontaignes'a, by obejrzeć ranę, nie przestając szczebiotać i uśmiechaćsię.Następnie mocno potrząsnął głową i zrobił ruch, jakby chciałzabrać Małą ze sobą.- Ty, leczyć? - spytałem, wskazując ranę.Za pomocą kciuka i palca wskazującego zrobił tajemniczy ruch,jakby ściskał ranę na całej długości.- Szyć? - spytał Montaignes robiąc odpowiedni ruch.Nie, kiwnął Mały Ludzik i przyciągnął Małą do siebie, cały czaspotrząsając głową.Pozwoliliśmy mu działać.Albo to, albo gorącawoda.Mały Ludzik usadowił Małą w swoim kącie.Jego syn i on obmacaliranę szczebiocząc, raczej na wesoło.Mała, z półprzymkniętymi oczami,nie reagowała.Zrozumiałem, kiedy zobaczyłem manierkę.Była tomoja manierka, ta, którą stary Mały Ludzik pożyczył ode mnie, żebynazbierać mrówek fannian, tych niszczących wszystko na swej drodze.Mały Ludzik usiadł po turecku, z manierką na udzie.Ostrożnieodkręcił wieczko i potrząsnął, zaglądając do środka.Na zewnątrzpojawiła się wielka czarna mrówka, którą Mały Ludzik złapał z cichymokrzykiem, po czym zakręcił manierkę.Młodszy trzymał rękę Małej i ściskał brzegi rany tak, żeby powstałydwa małe wzgórki.Ojciec, z nachyloną głową, świszcząc jednostajnie,przytknął do rany mrówkę.Trzymał owada za odwłok, tuż za wielkimidwoma czarnymi szczypcami, z których każdy miał niemal centymetrdługości.- Rozumiem - szepnął Montaignes.- Szczypce fannian ustawionesą ukośnie jeden względem drugiego i kiedy się stykają, zachodzą zasiebie.Po zaciśnięciu nie można już ich rozłączyć.Stary przysuwał mrówkę bardzo powoli, aż znalazła się dokładnienad raną.Czarne szczypce zacisnęły się.Skóra przez chwilę opierałasię, ale wkrótce została przebita.Mały Ludzik zaszczebiotał radośnie.Krótkimi pociągnięciami szarpał mrówkę, naciągając skórę, żebyudowodnić nam, że szew trzyma.Po czym mocnym ruchem oderwałodwłok mrówki, pozostawiając tylko twardą, błyszczącą głowę, wielkąniczym łebek gwoździa, i oba szczypce wbite głęboko w skórę.- Fantastyczne - szepnął Montaignes.Po zakończeniu operacji, którą powtórzono trzydzieści cztery razy,Mała miała na ręku nieco nieregularne zgrubienie, przez któreprzebiegała czerwona linia rany.Wyglądało to dosyć partacko, ale przecieżnic więcej i tak nie mogliśmy zrobić, a Mały Ludzik gestami obiecywałjakieś maści na następny dzień.Mała zobojętniała na wszystko.Na rękach zaniosłem ją do łóżkai długo przy niej czuwałem.Leżąc tuż przy mnie, z głową opartą namoim ramieniu, patrzyła szeroko otwartymi oczami.Zasnęła późno,koło trzeciej nad ranem.Ułożyłem ją wygodnie i sam zapadłem w sen.Niedługo później los dotknął Montaignes'a.Choć stało się tow sposób, który mógł wydawać się śmieszny, i choć fizycznie niedoznał uszczerbku, wyrządziło mu to, poważną krzywdę i nawet przezjakiś czas odbiło się na jego nastroju, zwykle przecież tak równym.Podczas swoich patroli wzdłuż rzeki tropiciele znaleźli ślady wymiocinsłonia, które liczyły już kilka dni.Posuwaliśmy się więc naprzódw przyśpieszonym tempie, mnożąc wypady w głąb dżungli, poszukującnowych śladów zwierzęcia, które najwyraźniej kręciło się po okolicy.M'Bumba? Nie, nie przypuszczaliśmy.Coś nam szeptało, że nie.Było jeszcze zbyt wcześnie.Ale w każdym razie jakaś para kłów, którąchętnie zrewindykujemy od właściciela.Szliśmy gęsiego, jak zwykle.Las był tak gęsty, że ciemne sklepienie znajdowało się niecałe dwadzieściametrów nad nami.Na ziemi jak zawsze kłębowisko roślin, łodygi zielonych kuł, i wyczerpujące przeciskanie się wśród lian, któretrzeba było ciąć maczetami lub obchodzić na setki metrów.Montaignes, nieco z tyłu, mówił sam do siebie w marszu, pochłoniętymyślami, głosem lekko zdyszanym: Baudelaire, potem całekatalogi łacińskich nazw, bo rozpoznawał wszystkie rośliny pojawiającemu się przed oczami, jakby bawiąc się sam ze sobą.- Eee.Poczekajcie, eee.Cyclamenia talimis! Wygrałem! Brawo!- No, zamknij się wreszcie! - warczał od czasu do czasu Paulo.-Tu jest polowanie, do cholery!- A to.Streptocarpus caudescens.I.Och! Tigra! - wykrzyknął.- Ciszej! O rany! Mały, zaczynasz mi.- Tigra! Tam! Ojej! Poczekajcie! Wszyscy stać!I zanim zdążyliśmy zareagować, Montaignes podbiegł do pniajakiegoś drzewa, położył karabin i zaczął się wspinać.- Mały, polujemy.- powiedział Paulo smutnym tonem.- Tylko chwilkę - obiecał Montaignes zdejmując buty.- Idźcieprzodem.Dogonię was.Muszę mieć tę tigrę.Ten czerwony kwiat,tam, przy pierwszych gałęziach.Pośrodku grupy koronkowych paproci jasno lśniła krwistoczerwonaplama.Przyglądając się jej uważnie dostrzegłem jej kształty,długie płatki, wyglądające jak jedwabiste języki wycięte zkardynalskiego płaszcza.Montaignes wspinał się jak małpa, pomagając sobierękami i nogami, wczepiając palce stóp w najmniejsze nierówności,rzadkie na tym gładkim pniu.W połowie wysokości musiał przecisnąćsię pod kłębowiskiem lian, spadających z wysoko położonych gałęzi,po czym zniknął.Zasłona lian poruszyła się pięć metrów wyżeji pojawił się znowu, rozradowany, z głową i ramionami pokrytymigałęziami i liśćmi.Był na właściwej wysokości, dziewięciu czy dziesięciumetrów.Pozostawało tylko przedostać się do tigry, wśród listowia,jakieś pięć metrów od pnia.- I hop!Rzucił się odważnie do przodu, oburącz trzymając się liści, przeczołgałsię pionowo i znalazł oparcie dla stóp.Następnie zaczął posuwaćsię powoli, przyklejony do zielonej ściany, za plecami mając tylkopowietrze.Od złego i zdradliwych chroniąc mnie, eech.zasadzek,Krok mój ku drodze, eech.Piękna kierują cierpliwie.Baudelaire! Zwariował ten Montaignes.Moimi są sługami i czuję ich władzę, eech.Całym sobą posłuszny tej pochodni żywej.eech.Mam ją!Odwrócił się ku nam, trzymając się jedną ręką i wznosząc triumfalniepiękny czerwony kwiat.- Tigra! Szalona rzadkość! Widzieliście taką wspinaczkę?Wsadził sobie kwiat w zęby i zawisł na rękach, machając nogamiw powietrzu i wydając małpie okrzyki.- Heek! Heek! Ja bać się wielki myśliwy! Heek!- Przestań.Zwariowałeś, czy jak?Montaignes zręcznie wskoczył na gałąź i zaczął skakać, z rękamizwisającymi wzdłuż ciała, dziesięć metrów nad ziemią.- Czita! Czita! Heek! Heek!Przed nim zwisał pęk lian
[ Pobierz całość w formacie PDF ]