[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Też jeskądś znałem. - Cziewo ty żdiosz', strielaj! - usłyszałem cichy szept.To wrogowie ludu, wszy, które należy rozdeptać! Można nimi tylko gardzić ideptać w błoto. Te oczy.na pewno je znałem! Ogromne, zielone,wpatrzone we mnie.Oczy Patrycji! - Strzelajże wreszcie, człowieku! - szponiasta łapachwyciła za mą dłoń i podniosła do góry.- Spust jest miękki, nawet niepoczujesz. Strzeliłem draniowi prosto między rozognione ślepia.Bereshith Rabba zawył krótko i cała scena zniknęła jak zdmuchnięta.Pochwili stałem pod ceglaną, obłupaną ścianą, wciąż z pistoletem w ręku.Mundur tylko się zmienił, na czarny, esesmański.Oznaczenia z trupimiczaszkami nie pozostawiały co do tego żadnych wątpliwości. Podszedł do mnie niski człowiek w prostym, szarymmundurze bez dystynkcji.Szpanował starannie ułożoną grzywką, opadającą naniskie czoło i krótko przystrzyżonym wąsikiem.Mrugnął do mnieporozumiewawczo. - Wciąż ci untermenschen, same z nimi kłopoty, czy to wszkole, czy lagrze, nieprawdaż? Cztery lata już pracujemy, a ich ciąglenie ubywa.Mnożą się jak mrówki.Każda pomoc się przyda.A z Kobąnieładnie postąpiłeś.Ale ja ci dam jeszcze jedną szansę.Jak sięspiszesz, będziesz mi mógł mówić Dolfio.Verstekst du mich? Dwaj strażnicy pędzili przed sobą grupę nagich dzieci,kilkanaście szkieletowatych postaci - teraz nie miałem żadnychwątpliwości, że byli to uczniowie naszego liceum.Ustawili ich sprawnie wrównym rządku. - Nie mów, że nigdy nie chciałeś tego zrobić - szeptał miDolfio-Bereshith namiętnie wprost do ucha.- Każdy belefer kiedyś chciał.Pamiętasz, sam mówiłeś, że gdyby dali ci broń, to codziennie wynoszono byze szkoły minimum piętnaście trupów.To znakomity pomysł, wart wcielenia wżycie! Worauf wartest du? Schnell! - Miałem wtedy wyjątkowo wredny dzień - powiedziałem.Uczniowie pod ścianą wytrzeszczali na mnie przerażone oczy, trzęsąc się zzimna.Wyglądali jak oskubane i zagłodzone na śmierć kurczaki. - Człowieku, co masz to w sobie dusić, daj se raz czadu.Kto będzie o tym wiedział, tylko ty i ja, to będzie taka nasza słodkatajemnica.Każdy przecież musi kiedyś sobie ulżyć! Popracujesz i będzieszmiał spokój - Arbeit macht frei! - Masz świętą rację, Parteigenosse - tym razem strzeliłemmu prosto w rozgadaną gębę.Nim przepadł w nicości, zdążył mi rzucićwściekłe spojrzenie. Następna odsłona magicznego teatrzyku trochę mnie zpoczątku zaintrygowała: szedłem przez korytarz wyłożony bordowym dywanem,za kobietą w sutej sukni, chyba z czasów fin de siecle'u.Ornamenty ikandelabry na ścianach też miały wybitnie secesyjny charakter.Abażurybyły bez wyjątku czerwone, a między nimi wisiały obrazy, prezentującesceny erotyczno-bukoliczne, czyli gołych Amorków uganiających się za kusoubranymi pasterkami. Kobieta zatrzymała się przy jakichś drzwiach, uchyliła jei gestem kazała mi wejść do środka.W pogrążonym w półmroku pokojusiedział przyklejony do tapety chuderlawy facet w tużurku.Dopiero pochwili zorientowałem się, że wpatrywał się w napięciu w zamontowany wścianie wziernik. - Je m'appelle Marcel - powiedział napiętym, nerwowymgłosem.- Prosiłem, aby madame cię tu przyprowadziła.Powinieneś tozobaczyć, to naprawdę temat na wielką literaturę.Tutaj się nie traciczasu, powiadam ci, że spędzone w burdelu godziny zaliczam donajcenniejszych.As - je raison? Qu'en dis tu? - zapytał, wskazując naścianę. - Poszukiwanie straconego czasu to raczej pańska domena,monsieur Marcel - mruknąłem, pochylając się nad wizjerem, którego miskwapliwie użyczył
[ Pobierz całość w formacie PDF ]