[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Wiem, co knujesz, Ben.Przejrza³em ciê.Chcesz zebraæ wszystkich swoich krytyków i wrogów w uœwiêconych murach towarzystwa i zabawiæ siê w Ala Capone'a archeologii.Mówi¹c wprost, masz zamiar publicznie skopaæ im ty³ki.Czy tak?Zaczerwieni³em siê, bo bezb³êdnie rozszyfrowa³ moje intencje.— Myœlê, ¿e w³aœnie o to chodzi, Lo.— To mi siê podoba! — Sally klasnê³a w d³onie.— U³Ã³¿my listê goœci.— Zrobimy to w wielkim stylu — obieca³ Louren.— Zwieziemy ich pierwsz¹ klas¹ i ulokujemy w Dorcheste-rze.Zorganizujemy lunch z szampanem, a potem wpuœcimy miêdzy nich Bena i Eldridge'a jak parê wyg³odnia³ych wilków.Jak d³ugo potrwa zorganizowanie wszystkiego? — zapyta³ Hamiltona.— Najpierw rada musi zatwierdziæ projekt, porz¹dek obrad, ale naturalnie pañska oferta pokrycia wydatków wiele u³atwi.199Spróbujê wp³yn¹æ na kilku cz³onków rady.— Eldridge'owi przypad³ do gustu ten pomys³.— Myœlê, ¿e uda siê nam zorganizowaæ to w kwietniu.— Pierwszego kwietnia — podsun¹³em.— Znakomicie! — rozeœmia³ siê Louren.— Musimy mieæ Wilfreda Snella — przypomnia³a Sally.— Jest na samej górze listy — zapewni³em j¹.— I tego lizusa Rogersa.— I De Yallosa.Kiedy siadaliœmy do pikantnego curry z ba¿anta, wci¹¿ napawaliœmy siê naszymi planami.Kilka dzbanów zimnego piwa sprawi³o, ¿e posi³ek przekszta³ci³ siê w d³ug¹ ucztê.Ci¹gle jeszcze rozkoszowaliœmy siê sytuacj¹, w jakiej znaleŸæ siê mieli nasi wrogowie, gdy Sally zwróci³a siê w stronê Hilary:— Musi nam pani wybaczyæ, pani Sturvesant.To wszystko jest pewnie dla pani okropnie nudne.Czy choæ jedno nasze zdanie jest dla pani zrozumia³e? — G³os Sally brzmia³ s³odko i troskliwie.By³em zaskoczony, poniewa¿ na tyle dobrze rozumia³em tajny kod kobiet, by odczytaæ s³owa Sally jako wypowiedzenie wojny.Mia³em nadziejê, ¿e siê mylê, ale Sally atakowa³a dalej:— Z pewnoœci¹ upa³ i prymitywne warunki, jakie tu mamy, s¹ dla pani nies³ychanie uci¹¿liwe.To nie to samo co na pani tenisowych przyjêciach, prawda?Tym razem Hilary nie da³a siê ju¿ zaskoczyæ i z twarz¹ blad¹ jak anio³, g³osem równie s³odkim jak g³os Sally, odpowiedzia³a zdecydowanym kontratakiem:— Jestem pewna, ¿e tutejsze warunki s¹ bardzo niezdrowe.Po d³u¿szym czasie s³oñce strasznie niszczy cerê.Wci¹¿ nie wygl¹da pani najlepiej po tej migrenie.Martwiliœmy siê o pani¹.Czy ju¿ czuje siê pani lepiej?Sally zrozumia³a, ¿e pomimo ³agodnego i niewinnego wygl¹du Hilary jest godn¹ przeciwniczk¹.Szybko zmieni³a kierunek ataku.Ca³¹ uwagê poœwiêci³a teraz Lourenowi, œmiej¹c siê po ka¿dym jego s³owie i nie odrywaj¹c oczu od jego twarzy.Wobec tej taktyki Hilary by³a bezsilna, a¿ do chwili, gdy rzuci³a swoj¹ kartê:— Louren, kochanie, to by³ tak pracowity i podniecaj¹cy izieñ.Chcia³abym iœæ ju¿ do ³Ã³¿ka, proszê ciê.Wygra³a! A ja musia³em przyznaæ, ¿e moja Sally zosta³a potraktowana tak, jak na to zas³u¿y³a.Obudzi³em siê z przeœwiadczeniem, ¿e w mojej sypialni ktoœ jest.W drzwiach sta³a Sally.Mia³a na sobie przewiewn¹ koszulê nocn¹, ukazuj¹c¹ zarysy nagiego cia³a: d³ugie nogi, wydatne biodra, w¹sk¹ kibiæ, pagórki piersi.— Ben?— O co chodzi, Sal?W odpowiedzi poca³owa³a mnie, rozchylaj¹c usta i wysuwaj¹c jêzyk.Kompletnie zaskoczony, zamar³em w jej objêciach.Przytuli³a siê do mnie i cichym, lecz porywczym g³osem wyszepta³a:— Kochaj mnie, Ben.Dzia³o siê coœ z³ego.Nie czu³em po¿¹dania, a jedynie gor¹c¹ falê wspó³czucia.— Dlaczego, Sally? — spyta³em.— Dlaczego teraz?— Bo potrzebujê tego, Ben.— Nie, Sally.Wydaje mi siê, ¿e to ostatnia rzecz pod s³oñcem, jakiej ci teraz potrzeba.Zaczê³a p³akaæ, a ja tuli³em j¹ do siebie.Kiedy siê uspokoi³a, u³o¿y³em j¹ na ³Ã³¿ku i przykry³em kocem.— Wstrêtna jestem, prawda, Ben? — szepnê³a i zapad³a w sen.Nie spa³em, czuwaj¹c przy niej do rana.Wiedzia³em ju¿, co siê dzieje, ale nie chcia³em siê do tego przyznaæ.Przy œniadaniu Louren oznajmi³, ¿e rodzina bezzw³ocznie wraca do Johannesburga.Z trudem skrywa³em rozczarowanie, ale gdy zapyta³em Lourena o powód, uniós³ wzrok ku niebu i zatrz¹s³ siê z rozdra¿nieniem.— Szczêœciarz z ciebie, ¿e siê nie o¿eni³eœ, Ben.Mój Bo¿e, kobiety!¯ycie w Ksiê¿ycowym Mieœcie wróci³o do normalnego trybu.Któregoœ dnia siedzieliœmy z Ralem w cieniu ciemiowca, gdy nagle spoœród zaroœli wy³oni³a siê karze³kowata figurka.200201— Ptaku S³oñca — powiedzia³ ³agodnie Xhai.— Podró¿owa³em wiele dni, by znaleŸæ œwiat³o twojej obecnoœci.— Wyg³osi³ najmilszy komplement, który uradowa³ moje serce.— Rai — poprosi³em.— Podaj mi swój woreczek z tytoniem.Usiedliœmy razem pod cierniowcem i przegadaliœmy ca³epopo³udnie.Konwersacja ludów prymitywnych Afryki przybiera artystyczne formy, pe³ne wyszukanego rytua³u, pytañ i odpowiedzi, by³o wiêc ju¿ doœæ póŸno, kiedy Xhai poruszy³ temat, który przyszed³ omówiæ.— Czy Ptak S³oñca przypomina sobie wodê w ska³ach w miejscu, w którym zabiliœmy s³onia?Ptak S³oñca pamiêta³ bardzo dobrze.— Czy Ptak S³oñca pamiêta ma³e dziury, które bia³e duchy wywierci³y w skale?Ptak S³oñca nigdy ich nie zapomni.— Te dziury sprawi³y Ptakowi S³oñca i wielkiemu z³otow³osemu du¿¹ przyjemnoœæ, czy tak?Rzeczywiœcie tak by³o.— Czy Ptak S³oñca ¿yczy sobie zobaczyæ miejsca, gdzie znajduje siê wiele podobnych otworów?Czy ¿yczy³bym sobie?!— Zaprowadzê ciê tam — obieca³ Xhai.— A ja dam ci tyle tytoniu, ile tylko zdo³asz udŸwign¹æ — przyrzek³em mu w zamian.— Jak odleg³e jest to miejsce? — zapyta³em, a on zacz¹³ wyjaœniaæ.To jest za „wielkim drutem", powiedzia³.Mia³ na myœli ogrodzenie wzniesione wzd³u¿ granicy rodezyjskiej, co mia³o zapobiec migracjom zwierz¹t.Bêdziemy wiêc potrzebowali zgody Rodezyjczyków.Xhai zacz¹³ opisywaæ tereny, które rozpozna³em jako przyleg³e do rzeki Zambezi.S¹siadowa³y one ze strefami aktywnoœci terrorystów.Uzgodniliœmy, ¿e spotkamy siê pod cierniowcem za trzy dni, kiedy Xhai zakoñczy obchód zastawionych przez siebie pu³apek.Louren przed godzin¹ powróci³ z Madagaskaru.— W czym problem, Ben?— Nie ma problemów, Lo.Nasz przyjaciel Buszmen odnalaz³ nastêpn¹ staro¿ytn¹ kopalniê z³ota.¯ przyjemnoœci¹ mnie tam zaprowadzi.202— To wspaniale! W pierwszej kopalni ju¿ rozpoczêto prace, a prognozy brzmi¹ znakomicie.— Jest tylko jeden k³opot, Lo.To miejsce znajduje siê w Rodezji, w strefie zamkniêtej.— ¯aden problem, za³atwiê to.Nastêpnego wieczoru znów nawi¹zaliœmy kontakt.— Zezwolenie jest wa¿ne na tydzieñ.Policja rodezyjska zapewnia nam eskortê na przejœciu granicznym w Panda Ma-tenga.— Nam? — spyta³em.— Wygospodarowa³em kilka dni, Ben.Nie mog³em siê oprzeæ.Zabierz Buszmena i jedŸcie land-roverem do Panda Matenga.Tam siê spotkamy.Przylecê z Bulawayo helikopterem.Dowódca eskorty policyjnej by³ jednym z tych muskularnych rodezyjskich ch³opców o nieskazitelnych manierach.Otacza³a go aura spokoju i fachowoœci.Mia³ stopieñ podinspektora, dowodzi³ sier¿antem Askari i piêcioma konstablami.Sk³ad eskorty da³ mi pewne wyobra¿enie o tym, do jakich osobistoœci zwróci³ siê Louren z proœb¹ o wspó³pracê.Mieliœmy dwa land-rovery z zamontowanymi na maskach karabinami maszynowymi.Uzbrojenie eskorty mog³o nasuwaæ przypuszczenie, ¿e jej zwierzchnicy ¿ywi¹ przekonanie, i¿ granice pañstwa s¹ nieustannie nêkane przez terrorystów z pó³nocy.— Doktorze Kazin.— Inspektor zasalutowa³ i uœcisnêliœmy sobie d³onie.— Nazywam siê Alaistair MacDonald.Czy mogê przedstawiæ swoich ludzi?Wszyscy pochodzili z plemienia Matabele — wielcy potomkowie dzielnych wojowników Czaka, których sto piêædziesi¹t lat temu przywiód³ tutaj zbuntowany genera³ Mzilikazi.Ubrani w maskuj¹ce mundury i miêkkie kapelusze, prê¿yli siê w postawie na bacznoœæ, kiedy MacDonald prowadzi³ mnie wzd³u¿ szeregu.— To jest sier¿ant Ndabuka.— Kiedy na pozdrowienie odpowiedzia³em p³ynnie w jêzyku sindebele, srogie miny wojskowych rozp³ynê³y siê w radosnych uœmiechach
[ Pobierz całość w formacie PDF ]