[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Myślę, Tom, że lepiej będzie, jeśli prześledzimycały sen od początku do końca. Lanigan skrzywił się. - Naprawdę wolałbym nie.Mam przeczucie.- Wiem, że maszprzeczucie uśmiechnął się Sampsan.- Ale nareszcie zdobyłbyś dowody, w tę albowewtę, raz na zawsze, prawda? - Chyba tak - przyznał Lanigan.Zdobył się na odwagę -bardzo nieroztropnie - i powiedział: - No więc zaczyna się.mój sen zaczynasię. Nim skończył to mówić, ogarnęła go groza.Poczuł zawrótgłowy, mdłości, lęk.Usiłował podnieść się z kozetki.Twarz doktora unosiła sięnad nim jak balon.Dostrzegł błysk metalu, usłyszał głos Sampsona: - Postaraj się rozluźnić.krótki atak.,.pomyśl o czymśprzyjemnym.Potem albo Lanigan, albo świat, albo obaj, stracili przytomność.Lanigan i (lub) świat wrócili do przytomności.Upływ czasu dokonał się albo nie.Wszystko mogło się zdarzyć albo nie.Lanigan usiadł i popatrzył na Sampsona. - Jak się teraz czujesz? - zapytał Sampson. - Czuję się dobrze - odpowiedział Lanigan.- Co to było? - Chwila słabości.Odpocznij jeszcze trochę.I Laniganpołożył się z powrotem i usiłował narzucić sobie spokój.Lekarz siedział przybiurku i coś pisał.Lanigan z zamkniętymi oczami doliczył do dwudziestu, po czymostrożnie uniósł powieki.Sampson dalej coś pisał. Lanigan rozejrzał się po pokoju, policzył pięć obrazków naścianie, policzył drugi raz, spojrzał na zielony dywan, zmarszczył brwi, znowuprzymknął oczy.Tym razem odliczył do pięćdziesięciu. - No jak, chciałbyś teraz pogadać? - zapytał Sampson,zamykając notes. - Nie, nie w tej chwili - odparł Lanigan.(Pięć obrazków,zielony dywan.) - Jak sobie życzysz - powiedział lekarz.- Zdaje mi się, żeczas wizyty dobiega końca.Ale gdybyś chciał jeszcze poleżeć, w poczekalni. - Nie, dziękuję, pójdę do domu rzekł Lanigan. Wstał i po zielonym dywanie doszedł do drzwi.Odwrócił siędo pięciu obrazków i lekarza, który posłał mu uśmiech pełen otuchy.Następniewyszedł do poczekalni, przez poczekalnię do głównych drzwi, przez główne drzwi ikorytarz do schodów, schodami na ulicę. Szedł i patrzył na drzewa, na których zielone liścieporuszały się w podmuchach wiatru lekko i w sposób łatwy do przewidzenia.Pojazdy podążały prawidłowo lewą stroną jezdni w jednym kierunku, a prawą wdrugim.Nieba było niezmiennie błękitne i to najwyraźniej już od jakiegoś czasu. Sen? Uszczypnął się.Uszczypnięcie we śnie? Nie budził się.Krzyknął.Krzyk w wyobraźni? Nie budził się. Był na ulicy świata swojego koszmaru. Na pierwszy rzut oka była to normalna miejska ulica, płytychodnika, samochody, ludzie, budynki, góra niebo, na niebie słońce.Wszystkonormalnie.Tylko, że n i c s i ę n i e działo. Chodnik ani razu nie ugiął mu się pod stopami.Poprzeciwnej stronie ulicy stał Pierwszy Miejski Bank Narodowy - stał tam odwczoraj, a to już było niedobrze; najgorsze jednak, że będzie tam stał i jutro,bankowo, i pojutrze, i za rok też.Pierwszy Miejski Bank Narodowy (rok założenia1892) był groteskowo bezwolny.Nigdy nie przeistoczy się w grobowiec, w samolot,w szkielet prehistorycznego potwora.Pozostanie nudnym gmachem z betonu i stali,kurczowo przywiązanym do własnej niezmienności, póki nie przyjdą ludzie znarzędziami i nie przeprowadzą nudnej operacji rozbiórki. Lanigan szedł przez zatrzymany świat, pod błękitnym niebemobrzeżonym mylącą białą światłością, która złośliwie obiecywała coś, czego nigdynie będzie.Ruch uliczny był nieubłaganie prawostronny, ludzie przechodzili popasach, niezgodność zegarów sięgała najwyżej minut. Gdzieś tam za miastem leżała wieś, ale Lanigan wiedział, żetrawa nie rośnie tam ludziom pod stopami, a jedynie tkwi w ziemi, rosnącoczywiście, ale w sposób niedostrzegalny, bezużyteczny dla zmysłów.Góry zaś,choć wciąż wysokie i czarne, były olbrzymami zatrzymanymi w pół kroku.Już nigdynie pomaszerują na tle złocistego (albo fioletowego, albo zielonego) nieba. Istotą życia, mówił mu kiedyś doktor Sampson, jest zmiana.Istotą śmierci jest bezruch.Nawet trup ma w sobie szczątki życia, dopóki jegociało podlega gniciu, dopóki robaki pasą się na jego niewidzącym oku, a muchywysysają soki z popękanych jelit. Lanigan obrzucił wzrokiem zwłoki świata i stwierdził jegozgon.Wrzasnął przeraźliwie.Wrzeszczał i wtedy, kiedy ludzie zaczęli się wokółniego gromadzić i gapić (ale nic nie robili i wcale się nie zmieniali), a potemnadszedł policjant, tak jak mu nakazywał obowiązek (ale słońce ani na moment niezmieniło kształtu), a potem nudną ulicą nadjechała karetka (ale bez trąbek, bezdziwek, na czterech kołach zamiast na miłych dla oka trzech lub dwudziestupięciu), a potem sanitariusze wnieśli go do budynku stojącego dokładnie tam,gdzie się go spodziewali, i ludzie, którzy się nie zmieniali, bardzo dużogadali, zadawali mnóstwo pytań w pokoju o nieustępliwie białych ścianach. I nadszedł wieczór, i nadszedł ranek, i minął pierwszydzień.przekład : Jolanta Kozak powrót
[ Pobierz całość w formacie PDF ]