[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Bestia bowiem znów przebywa³a gdzieœ daleko, znów zagrzeba³a siê g³êboko w swym ciemnym legowisku; Dirk nie czu³ jakoœ w sobie specjalnej ochoty, by jeszcze raz zak³Ã³ciæ jej spokój.Koniec koñców warkn¹³ tylko, ¿e jeszcze tu wróci, i pogna³ ciê¿ko w dó³ schodami, a po³y skórzanego p³aszcza ³opota³y za nim wœciekle.W holu znów natkn¹³ siê na znienawidzonego Gilksa.- Co ci siê sta³o? - rzuci³ ostro policjant na widok spuchniêtego i posiniaczonego nosa.- Zgobaem siê troke - odrzek³ niewinnie Dirk.- Sab bi kadza³edŸ.Gilks jednak chcia³ wiedzieæ dok³adnie, czym Dirk siê zajmowa³, wiêc ten objaœni³ go wspania³omyœlnie, ¿e na górze znajdzie œwiadka, który mo¿e siê z nim podzieliæ kilkoma bardzo interesuj¹cymi informacjami.Zasugerowa³, ¿e Gilks powinien zamieniæ z nim s³Ã³wko, a najlepiej bêdzie, jeœli najpierw wy³¹czy telewizor.Gilks skin¹³ oschle g³ow¹ i zacz¹³ wchodziæ po schodach, lecz Dirk zatrzyma³ go jeszcze na chwilê.- Die dzaubad¿y³edŸ didz dzibdego w dyb dobu? - zagadn¹³.- Co mówi³eœ? - zapyta³ poirytowany Gilks.- Didz dzibdego.- Co takiego?!- Dzibdego - powtórzy³ uparcie Dirk.- Dziwnego?- Dog³addie dag, dzibdego.- Co na przyk³ad? - wzruszy³ ramionami Gilks.- Wyg³odda dza³gieb bedzdu¿die.- Ca³kiem jak?- Bedzdu¿die! Bez-du¿-die! ByŸle, ¿e do bardzo idderesujoddze!Co rzek³szy dotkn¹³ uprzejmie ronda kapelusza i p³ynnym ruchem wyniós³ siê z domu na ulicê, gdzie wprost z jasnego nieba zapikowa³ na niego jakiœ orze³, przez co Dirk o ma³y w³os nie wyl¹dowa³ pod autobusem linii 73, jad¹cym w kierunku po³udniowym.Przez nastêpne dwadzieœcia minut z piêtra domu przy Lupton Road dobiega³y obrzydliwe wycia i wrzaski, które wzbudzi³y spory niepokój wœród s¹siadów.Nastêpnie karetka pogotowia zabra³a górn¹ i doln¹ czêœæ pana Ansteya, a tak¿e policjanta z zakrwawion¹ twarz¹.Na krótk¹ chwilê na Lupton Road zapanowa³a cisza.Rych³o jednak pod dom zajecha³ jeszcze jeden radiowóz.Da³o siê s³yszeæ mnóstwo uwag typu "Jest Bob", a z wozu wytaszczy³ siê ciê¿ko niezwykle postawny i krzepki policjant, który nastêpnie wspi¹³ siê schodami na piêtro.Po kilku chwilach i wielu wrzaskach ponownie ukaza³ siê na schodach, tym razem zakrywaj¹c rêkoma twarz, wtaszczy³ siê na powrót do radiowozu, po czym odjecha³ w stanie skrajnej furii, z gwa³townym i zupe³nie niepotrzebnym wizgiem opon.Po dwudziestu minutach przed dom zajecha³a furgonetka, z której wysiad³ kolejny funkcjonariusz; ten dzier¿y³ w d³oniach kieszonkowy telewizor.Wszed³ do domu, a po chwili ukaza³ siê prowadz¹c potulnego trzynastolatka, bez reszty poch³oniêtego now¹ zabawk¹.Kiedy zniknêli ju¿ wszyscy policjanci i wszystkie pojazdy z wyj¹tkiem jednego radiowozu, który zosta³ na stra¿y, jakaœ wielka, w³ochata i zielonooka postaæ wychynê³a z kryjówki za jedn¹ z moleku³ w wielkim pomieszczeniu piwnicznym.Opar³a kosê o g³oœnik hi-fi i zanurzy³a d³ugi i sêkaty palec w ka³u¿y niemal zakrzep³ej krwi, jaka zebra³a siê na talerzu gramofonu, maznê³a nim u spodu arkusza grubego, po¿Ã³³k³ego papieru, po czym zniknê³a w swym mrocznym, ukrytym innym œwiecie, pogwizduj¹c przy tym nieznan¹ i groŸn¹ melodiê; wróci³a tylko na chwilê po zapomnian¹ kosê.Rozdzia³ siódmyNieco wczeœniej tego samego ranka, w nale¿ytej odleg³oœci od wszystkich tych nieprzyjemnych wydarzeñ, a tak¿e w nale¿ytej odleg³oœci od harmonijnie zaprojektowanego okna, przez które wlewa³o siê ch³odne œwiat³o poranka, w bia³ym ³Ã³¿ku le¿a³ starszy, jednooki mê¿czyzna.Na pod³odze, jak na wpó³ zapadniêty namiot przycupnê³a gazeta, ciœniêta tam dwie minuty wczeœniej, czyli - jak wskazywa³ zegar na nocnej szafce - ciut po dziesi¹tej.Pokój nie by³ du¿y, lecz umeblowany trochê zbyt gustownie, tak jakby stanowi³ czêœæ jakiegoœ ekskluzywnego szpitala lub kliniki - i tak zreszt¹ w istocie by³o: pokój stanowi³ czêœæ szpitala Woodshead, który zajmowa³ niedu¿y, lecz zadbany teren w niedu¿ej, lecz zadbanej wiosce Cotswolds.Mê¿czyzna nie spa³ i nie by³ tym uszczêœliwiony.Jego stara i delikatna skóra przypomina³a dobrze naci¹gniêty pó³przejrzysty pergamin, pokryty sieci¹ drobniutkich zmarszczek.Subtelne, w¹t³e d³onie delikatnie œciska³y bia³¹ tkaninê poœcieli i leciutko dr¿a³y.Jego nazwisko podawano ró¿nie: raz pan Odwiñ, to znów Wodin lub Odyn.By³ - czy raczej jest - bogiem.Co wiêcej, bogiem, od którego lepiej trzymaæ siê z daleka - bogiem rozgniewanym.Jego jedyne oko pa³a³o.Rozgniewa³ siê z powodu tego, co wyczyta³ w porannych gazetach: ¿e mianowicie jeden z bogów grasuje na wolnoœci i naprzykrza siê ludziom na lotnisku.Rzecz jasna, nie tak napisano w gazetach.W ¿adnej z nich nie sta³o dos³ownie: "Bóg grasuje na wolnoœci i naprzykrza siê ludziom na lotnisku"; opisywano jedynie zniszczenia i nie potrafiono wyci¹gn¹æ z nich ¿adnego rozs¹dnego wniosku.Ca³a ta historia by³a ma³o zadowalaj¹ca i z wielu innych jeszcze wzglêdów - a to na przyk³ad z powodu k³opotliwego braku konkluzji czy konsekwentnego zmierzania donik¹d tudzie¿ irytuj¹cego - z punktu widzenia dziennikarzy - braku solidnych ofiar w ludziach
[ Pobierz całość w formacie PDF ]