[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- No? - naciskał Nazgul.- Przypadek, co? Zero pojęcia?- Cóż ci mogę odpowiedzieć? Nie będę przepraszać, że ja jedennie umarłem.- Przepraszać? Czy ja chcę, żebyś przepraszał? Ty masz mi towyjaśnić, Santana! Wyjaśnić! Jak to możliwe, że po raz trzeci z kolei cudemwymigujesz się od śmierci, podczas gdy wszyscy wokół giną, a nie są to bynajmniejwrogowie.Ty zaś nie jesteś Krenym, nie jesteś Samurajem.Nazgul wstał.Był o dwie głowy wyższy od Santany, który mnieprzewyższał od dłoń, a ja karłem nie jestem.- Masz miesiąc czasu Mexico.I chcę mieć przekonujące, słyszysz?,przekonujące wyjaśnienie tego fenomenu.Inaczej możesz sobie iść do Samuraja.Albo naZewnętrze.- To nie jest mądre posunięcie - wycedził Santana.- Nie znajdujemysię w tak dobrej sytuacji, żeby móc sobie pozwolić na składanie ludziom podobnychultimatum.Popełniasz błąd.- Ty jesteś chodzącą bombą zegarową, Santana.Jonaszem.Ja niemogę ryzykować.Skalkulowałem to: nie opłaci mi się zatrzymanie cię, choćbyś byłdrugim Yerltvachovicičem.Któregoś dnia trafi nas meteoryt i ty będziesz jedynąosobą, która przeżyje.Bez urazy - wolę już cię mieć przeciw sobie.- Wychodzi z ciebie adwokat, Nazgul.Twarz Nazgula była mrokiem w mroku; może i uśmiechnął się, niewidziałem - podobnie jak niewiele zobaczysz patrząc w słońce, tak i nic nie dojrzyszwe wnętrzu czarnej dziury.Czerwone oczy zmieniły położenie.- Kto to jest? Ta atrapa, co nie jest atrapą?Santana spojrzał na mnie, jakby zdziwiony.- Taki jeden - powiedział.- Zwinęliśmy go w Kongo.Ja gozwinąłem, byłem ciekawy co to za fenomen.Widzisz, jego nie można zabić.Ale onprzeszedł przez Bramę, zrekonstruował się z myśli; więc człowiek, nie atrapa.Myślałem; nurek czy ktoś w tym rodzaju.Nie pamięta nawet swojego imienia.Nie miał wogóle pojęcia, że jest w Irrehaare.Nazgul przypatrywał mi się.- Santana, co ty chcesz z nim zrobić?- Zrobić? W jakim sensie?- Po coś go tu przywlókł?- Jak to po co? Przecież.- Ty chyba na głowę upadłeś.Llameth, zabij go.Obróciłem się, cofnąłem o krok - coś niewidzialnego, samaczerwień spojrzenia Nazgula, ruch jego palców, odblask na koronie, związało mi nogi;znieruchomiałem.Jak bydło na rzeź.O mnie się mówi, ja ani słowa.Llameth siedział pod drzewem.- Kogo? - spytał przez żółte zęby.- Wyrażaj się, do cholery, jaśniej - warknął na Nazgula.Nazgul typowo żydowskim gestem wzniósł ręce ponad głowę i,potrząsnąwszy nią, zrezygnowany zwalił się bezwładnie w wiklinowy fotel.Skin zachichotał.- Llameth - szepnął Nazgul po chwili.Llameth wzruszył ramionami; zaledwie przez ułamek sekundy zdawało misię, że ruch ów ograniczy się do wzruszenia ramion, w istocie przedziwny ten balansnieproporcjonalnie szerokimi barkami nagłym zrywem poderwał go z ziemi i rzucił wprzód, nadając kalekiemu ciału morderczy rozpęd.Karzeł poszedł w tan.Dzieliło nassześć metrów, a trzykrotnie zdążyłem zgubić go spojrzeniem, nim mnie dopadł; onnie biegł, on właściwie w ogóle się nie poruszał, to raczej nim miotała jakaśszalona siła, w bok, w bok, do przodu, w bok, do tyłu, skok i obrót - był szybszy odwzroku.Nawet przewidzieć się tego baletu nie dało.Mgnienie oka i oto śmignął,jakoś tak zwinięty w sobie, z wystającą nie wiadomo skąd ręką, tuż przy mym boku.W ogóle nie zobaczyłem tego cięcia, nie zobaczyłem ostrza, które go zadało.Coślało mi się spod brody.Krzyknąłem; krzyknąłbym, gdybym mógł jeszcze nabrać wpłuca powietrza - lecz Llameth z precyzją chirurga wykonał mą śmiertelnątracheotomią.Upadłem.Czerwono.Takie to lepkie.Ktoś charczy.Nie zamykaj oczu.Hhh.Boli mnie ziemia.Palę się.Ogień w piersi.Moje ciało jeszcze się porusza.Jak ryba wyrzucona na brzeg.We własnej krwi.Czy to warkot wirnika śmigłowca? 10.Santana i Nazgul -.tak? Nie można zabić? Co ty kombinujesz, Santana?- Widzisz przecież: nie znika.- Nie znika, bo atrapa.Kurwa, Samuraj cię przekupił?- Twoje słowa, Nazgul, twoje słowa.- Okay, cofam, sorry.Ale na przyszłość nie wyskakuj z czymśtakim.Jeśli w ogóle masz u nas jakąkolwiek przyszłość.- Nie przyszło ci nigdy do tego ciemnego łba.- Te, ludzie, on się rusza.Natychmiast przestałem się ruszać.- Sfuszerowałeś, Llameth.- A cóż to za kalumnie? Ledwo mu się ta pieprzona głowa trzymałana karku.- Mówiłem, że nie można go zabić.- Dwie bomby zegarowe, nic innego.On nie może tu zostać.Zrób z nimco chcesz, ale w Mexico zostać nie może.- To jest banicja, Nazgul.- Jeśli tak to odbierasz.- A jak mam odbierać? No, wstawaj - Santana kopnął mnie w bok.- Nieudawaj, Adrian.- Mówiłeś, że nie ma imienia.- Mówiłem, że nie pamięta imienia.Adriana sam sobie nadał.Llameth, poderwij go.I poderwał mnie, aż coś mi trzasnęło w barku.Niewiele widziałem;czerwone widma tańczyły mi pod powiekami.W zwykłej grawitacji pewnie bym nie ustał.- Może wy myślicie.- zacząłem charkotliwie.- Zamknij się - mruknął Santana.Otworzyłem szerzej oczy; twarz pokrywała mi nie do końca jeszczezeschnięta skorupa krwi, rozłamywałem ją każdym ruchem ust, drgnięciem powiek.Santana obrócił się do Nazgula
[ Pobierz całość w formacie PDF ]