[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jon wykorzysta³ to, wsta³ i puœci³ siê biegiem w noc.Zaœwista³y kule, spod nóg wytrysnê³y fontanny ziemi i zielska.Bieg³ zygzakiem, szybciej ni¿ kiedykolwiek w ¿yciu.Strzelectwo wyborowe to coœ wiêcej ni¿ umiejêtnoœæ trafiania do nieruchomego celu.Strzelectwo wyborowe to psychologia, to wykszta³cone odruchy, to doœwiadczenie i umiejêtnoœæ przewidywania, co cel zrobi za chwilê.Chaotyczny bieg by³ dobr¹ obron¹.Nieustannie zygzakuj¹c, w oddali zobaczy³ wiatrochron.Nareszcie.Przyspieszy³ i tu¿ za pierwszymi drzewami rzuci³ siê na ziemiê.W nozdrza uderzy³ go zapach pi¿ma, gnij¹cych liœci i mokrej ziemi.Przetoczy³ siê przez ramiê, przykucn¹³, wycelowa³ i pos³a³ w stronê œcigaj¹cych go ludzi kilka kul, nie dbaj¹c o to, gdzie i kogo trafi.Ich przywódca, ten wysoki, i pozostali natychmiast przypadli do ziemi.Niewykluczone, ¿e któregoœ z nich rani³, ale sami byli sobie winni, bo biegli prosto na niego i mia³ ich jak na widelcu.Wsta³ i popêdzi³ przez gêsty las, chc¹c obejœæ dom i sprawdziæ, kto rozpocz¹³ tê strzelaninê.Biegn¹c, nads³uchiwa³.Strza³y pada³y sporadycznie, lecz co pewien czas rozbrzmiewa³a intensywna kanonada.Œcigali go? Nie, a ju¿ na pewno nie przez las.I wtedy to zobaczy³.Przed domem rozpêta³o siê prawdziwe pandemonium.Na ziemi le¿eli rozp³aszczeni ludzie, mierz¹c miêdzy drzewa.Co najmniej dwudziestu.W tej samej chwili za grubym dêbem dostrzeg³ rozb³ysk z luty i któryœ z mê¿czyzn przeraŸliwie krzykn¹³.Ich przywódca, ten wysoki, w bia³ym burnusie, wypad³ na otwart¹ przestrzeñ, wywrzaskuj¹c rozkazy.Przykucn¹³ za ogrodzeniem dla koni, odwróci³ siê w stronê domu i krzykn¹³ coœ po arabsku.Kilka sekund póŸniej w oknach zgas³o œwiat³o i w aksamitnym mroku o¿y³ zdalnie sterowany reflektor zamontowany pod okapem po lewej stronie dachu.Smuga jaskrawego œwiat³a musnê³a podwórze i skraj lasu, a zaraz skupi³a siê na wielkim dêbie.Poniewa¿ le¿¹cy na piachu terroryœci nie byli ju¿ oœwietleni od ty³u, ich przywódca da³ rozkaz do ataku.Zza dêbu rozleg³a siê d³uga, k¹œliwa seria z broni automatycznej.Dwóch mê¿czyzn upad³o, jêcz¹c i przeklinaj¹c, jeden trzyma³ siê za rêkê, drugi za ramiê.Pozostali przypadli do ziemi i odpowiedzieli ogniem.Wszyscy oprócz ich przywódcy, który klêcza³ na otwartej przestrzeni, strzela³ ze swego starego karabinu i kl¹³ po arabsku.Poniewa¿ ich uwagê przykuwa³ bezlitoœnie oœwietlony d¹b, Jon podczo³ga³ siê bli¿ej, ¿eby zobaczyæ, kto zza niego strzela.Rozgarn¹wszy ga³êzie ¿arnowca, zobaczy³ sylwetkê cz³owieka, który klêcz¹c za drzewem, zmienia³ w³aœnie magazynek w automatycznym pistolecie maszynowym Heckler & Koch MP5K.Poniewa¿ reflektor oœwietla³ jedynie przód i bok dêbu, za szerokim pniem panowa³ gêsty mrok, mimo to po raz trzeci tej nocy Jon dozna³ silnego wstrz¹su: by³a to brzydka, ciemnow³osa kobieta, któr¹ poprzedniego dnia widzia³ przed Instytutem Pasteura w Pary¿u, kobieta, która nie zwracaj¹c na niego uwagi, przesz³a póŸniej tu¿ przed jego stolikiem w ulicznej kawiarence.Ju¿ nie mia³a na sobie szmat i ³achmanów.By³a teraz w czarnym, obcis³ym jednoczêœciowym kombinezonie, w czarnej czapce i mocnych czarnych butach.No i - co dziwne - by³a teraz o wiele szczuplejsza, co wyraŸnie sprzyja³o temu, co w³aœnie robi³a.Spokojnie i z zimnym opanowaniem, jak na strzelnicy, ³agodnym ³ukiem powoli przesuwa³a lufê broni, oddaj¹c co chwilê po trzy starannie mierzone strza³y.Robi³a to bardzo dok³adnie, jednoczeœnie z kontrolowanym luzem, instynktownie, jakby d³ugo æwiczy³a i mia³a to we krwi, co bardzo mu zaimponowa³o.Pos³a³a w mrok kolejne trzy kule, a s³ysz¹c czyjœ przeraŸliwy krzyk, wychynê³a zza dêbu i pobieg³a w g³¹b lasu.Smith popêdzi³ za ni¹, szybko, lecz ostro¿nie, tu¿ przy ziemi, zaintrygowany nie tylko tym, ¿e walcz¹ po tej samej stronie barykady, ale i tym, ¿e dostrzeg³ w niej coœ znajomego, coœ, co nie mia³o nic wspólnego z wydarzeniami tego i poprzedniego dnia.Jej opanowanie, umiejêtnoœci, jej sylwetka, to, ¿e instynktownie potrafi³a zaryzykowaæ, zachowuj¹c przy tym mechaniczn¹ wprost precyzjê dzia³ania.Odpowiedni ruch w odpowiednim czasie.Ponownie przypad³a do ziemi, tym razem za kêp¹ krzaków.W tym samym momencie doszed³ go huk wystrza³Ã³w i seria g³oœnych przekleñstw: terroryœci dotarli do dêbu i stwierdzili, ¿e nikogo tam nie ma.Le¿¹c nieruchomo za pniem topoli, Jon wytê¿y³ wzrok.Zna³ tê kobietê, by³ o tym coraz bardziej przekonany.Mia³a inn¹ twarz, inne w³osy, a jednak.To kszta³tne cia³o w obcis³ym kombinezonie, sposób trzymania g³owy, te silne, pewne rêce.Tak, zna³ j¹.To musia³a byæ ona.Tylko na mi³oœæ bosk¹, co ona tu robi³a? CIA.Interesowa³a siê tym CIA.Chryste, przecie¿ to Randi Russell!Uœmiechn¹³ siê lekko.Bez wzglêdu na to, w jakich okolicznoœciach j¹ widywa³, zawsze intrygowa³a go i fascynowa³a.Pewnie dlatego, ¿e by³a bardzo podobna do swojej siostry, do Sophii.A przynajmniej tak to sobie t³umaczy³, dobrze wiedz¹c, ¿e nie jest ze sob¹ do koñca szczery.Z wyrazem gniewu i desperacji na twarzy zerknê³a przez ramiê, planuj¹c kolejny ruch.Bêdzie musia³ jej pomóc, chocia¿ zdawa³ sobie sprawê, ¿e jeœli w ogóle prze¿yj¹, Randi przeszkodzi mu w œledztwie.W sumie ju¿ mu przeszkodzi³a.Ale sama nie mia³a szans wyjœæ z tego ca³o.Terroryœci zmienili taktykê i zamiast przypuœciæ frontalny atak, zaczêli j¹ okr¹¿aæ.Jon s³ysza³, jak z lewej i prawej strony przebijaj¹ siê przez ciemny las
[ Pobierz całość w formacie PDF ]