[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tymczasem zosta³by pan pozbawiony tej szansy, znalaz³by siê poza spo³ecznoœci¹ równych sobie.Nikt nigdy by panu nie zaufa³.W¹tpiê, czy wytrzyma³by pan tak¹ egzystencj¹.Ka¿dy z nas czegoœ potrzebuje; nikt nie jest ca³kowicie samowystarczalny.Andrew doskonale rozumia³ g³êboki sens s³Ã³w prezydenta.- Wiêc dopuœci pan do tego? -zapyta³, patrz¹c prosto w oczy mê¿czyŸnie siedz¹cemu za biurkiem.- Pozwoli pan, ¿eby wszystko zosta³o tak jak by³o?- Naturalnie.- Dlaczego?- Poniewa¿ zawsze muszê mieæ na uwadze wiêksze dobro.Mówi¹c najproœciej, jak mo¿na, potrzebujê Genessee Industries.- Nie!.To niemo¿liwe.Pan nie mówi powa¿nie.Nie wie pan, co to naprawdê jest!- Wiem natomiast, ¿e s³u¿¹ konkretnym celom i ¿e mo¿na ich kontrolowaæ.Nie muszê wiedzieæ nic wiêcej.- To siê nie uda.- Nie mo¿e pan tego zarêczyæ.- Prezydent niespodziewanie uderzy³ piêœci¹ w pod³okietnik i wsta³ z fotela.- Nikt nie mo¿e niczego zagwarantowaæ! Ryzykujê za ka¿dym razem, kiedy wchodzê do tego gabinetu, i za ka¿dym razem, gdy z niego wychodzê.Proszê mnie pos³uchaæ, Trevayne.G³êboko wierzê w to, i¿ ten kraj jest w stanie dobrze s³u¿yæ uczciwym potrzebom swoich mieszkañców, a tak¿e ca³ej ludzkoœci, ale znam ¿ycie wystarczaj¹codobrze, by wiedzieæ, ¿e czasem w tej s³u¿bie trzeba uciekaæ siê do niezbyt uczciwych manipulacji.Czy to pana dziwi? Nie powinno.Z pewnoœci¹ zdaje sobie pan sprawê, ¿e nie ca³a broñ zostanie przekuta na lemiesze, ¿e Kainowie nadal bêd¹ mordowaæ Abli, ¿e szarañcza bêdzie niszczy³a zbiory, a biedni i uciskani z coraz wiêkszym znu¿eniem i bezradnoœci¹ bêd¹ czekaæ na dostatki, które maj¹ im przypaœæ w udziale na tamtym œwiecie.Oni chc¹czegoœ tutaj i teraz! Czy siê panu to podoba, czy nie, Genessee Industries próbuje im to zapewniæ.Jestem ca³kowicie przekonany, ¿e jego istnienie nie stanowi powa¿nego zagro¿enia.Genessee Industries by³o i nadal pozostanie pod kontrol¹.Bêdzie przez nas wykorzystywane, panie Trevayne.Wykorzystywane.- Wiecznie poszukujemy rozwi¹zañ - odezwa³ siê William Hill, obserwuj¹c ze wspó³czuciem zdumionego i wstrz¹œniêtego Trevayne'a.- Pamiêta pan, jak mu to mówi³em? Prawdziwym rozwi¹zaniem jest samo jego poszukiwanie.Maj¹c do czynienia z takimi tworami jak Genessee Industries, nale¿y po prostu poszukiwaæ dla nich zastosowania.Prezydent ma racjê.- Nieprawda - odpar³ cicho Andrew, spogl¹daj¹c na mê¿czyznê stoj¹cego za biurkiem.- Nie ma racji.To nie jest rozwi¹zanie, tylko kapitulacja.Prezydent usiad³.- Raczej przemyœlana strategia, dostosowana do wymagañ naszego systemu.- W takim razie system tak¿e jest do niczego.- Byæ mo¿e - odpar³ obojêtnie gospodarz, k³ad¹c przed sob¹ plik jakichœ dokumentów.- Nie mia³em czasu zastanawiaæ siê nad takimi subtelnoœciami.- Nie s¹dzi pan, ¿e powinien go znaleŸæ?- Nie - stwierdzi³ prezydent, podnosz¹c wzrok znad papierów.- Przede wszystkim muszê kierowaæ tym krajem.- O mój Bo¿e.- Prosz¹ zachowaæ dla kogoœ innego wyrazy moralnego oburzenia.Czas, panie Trevayne.Muszê liczyæ siê z czasem.Pañski raport pozostanie w nie zmienionej wersji.Andrew podniós³ siê z fotela, a wtedy prezydent, jakby przypomniawszy sobie, ¿e powinien to zrobiæ, wyci¹gn¹³ do niego rêkê,Trevayne przez chwilê spogl¹da³ to na ni¹, to w nieruchome oczy cz³owieka sprawuj¹cego najwy¿szy urz¹d w pañstwie.Nie uœcisn¹³ jej.Rozdzia³ 52Paul Bonner rozgl¹da³ siê po sali s¹dowej w poszukiwaniu Trevayne'a.Nie móg³ go nigdzie dostrzec w gêstym, k³êbi¹cym siê t³umie.Salê wype³nia³ gwar podniesionych g³osów, wykrzykiwanych co si³ w p³ucach pytañ, a wszystkiemu akompaniowa³y dyskretne pykniêcia lamp b³yskowych.Andrew pojawi³ siê na porannej rozprawie i Paul spodziewa³ siê, ¿e zaczeka, by przekonaæ siê, czy s¹d podtrzyma wyrok, który zapad³ w pierwszej instancji.Podtrzyma³.Po obradach trwaj¹cych godzinê i piêæ minut.Uniewinnienie.Bonner wcale siê nie niepokoi³.W trakcie rozprawy nabiera³ coraz wyraŸniejszego przekonania, ¿e jego wojskowy adwokat da³by sobie doskonale radê nawet bez pomocy eleganckich, bezwzglêdnych prawników sprowadzonych przez Trevayne'a z Nowego Jorku.Jednak nie ulega³o najmniejszej w¹tpliwoœci, ¿e byli fachowcami najwy¿szej klasy.Ka¿dy z nich emanowa³ spokojn¹ pewnoœci¹ siebie, a kiedy musieli wymieniæ nazwisko de Spadante, w ich g³osach s³ychaæ by³o z trudem t³umion¹ odrazê.Spisali siê tak dobrze, ¿e kilku cz³onków ³awy przysiêg³ych pokiwa³o g³owami, gdy obroñcy przeprowadzili d³ugi wywód, przeciwstawiaj¹c dzielnego ¿o³nierza, przez wiele lat przelewaj¹cego krew w dzikiej d¿ungli w obronie narodowych instytucji, szczurom z podziemnego œwiata, staraj¹cym siê ze wszystkich si³ doprowadziæ do upadku tych¿e instytucji.Trevayne'a nigdzie nie by³o.Paul Bonner przepycha³ siê przez t³um w kierunku drzwi.Choæ potr¹cano go i zasypywano pytaniami, stara³ siê zachowaæ uœmiech na twarzy, powtarzaj¹c w kó³ko, ¿e z³o¿y oœwiadczenie w póŸniejszym terminie oraz mamrocz¹c bana³y o swojej niewzruszonej wierze w rzetelnoœæ wymiaru sprawiedliwoœci.Te puste, pozbawione znaczenia frazesy pozostawa³y w sprzecznoœci z okropn¹ wiedz¹, któr¹ nosi³ w duszy.Najdalej za miesi¹c stanie przed innym s¹dem, którego cz³onkowie bêd¹ w mundurach.Tej bitwy nie uda mu siê wygraæ.Rezultat by³ przes¹dzony.Znalaz³szy siê na schodach, rozejrza³ siê w poszukiwaniu obstawy i br¹zowej limuzyny, która mia³a zabraæ go z powrotem do koszar w Arlington.Nigdzie nie móg³ dostrzec ani ¿andarmów, ani samochodu.Niespodziewanie podszed³ do niego jakiœ starszy sier¿ant w nienagannie odprasowanym mundurze i wypucowanych do po³ysku butach.- Proszê ze mn¹, majorze.Stoj¹cy za rogiem samochód - ogromna, b³êkitna limuzyna - mia³ umocowane do b³otników dwie flagi, poruszaj¹ce siê niepewnie w s³abych podmuchach grudniowego wiatru.Obie by³y krwistoczerwone, na obu b³yszcza³y po cztery z³ote gwiazdy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]