[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Teraz œmia³ siê z tego wszystkiego gorzkim œmiechem œmierci.Spostrzeg³szy, ¿e nigdzie na drodze nie ma towarzyszów, a noc siê zbli¿a, Krzysztof odpi¹³ obergort czapraka, poprêg siod³a, œci¹gn¹³ uzdê, podpiersie.Gdy wyczuwa³ rêkoma gor¹co we wzdêtym brzuchu i kr¹¿enie w ¿y³ach krwionoœnych ³ba, trz¹s³ siê sam i s³ania³.Zarzuci³ derê, siod³o z czaprakiem i trêzlê na kark w³asny, lancê uj¹³ w garœæ i ruszy³ naprzód goœciñcem.Szed³ teraz co tchu, ¿eby dogoniæ pu³k.Rozgl¹da³ siê na wszystkie strony, a nie dostrzegaj¹c nigdzie ¿ywej duszy pocz¹³ równo, miarowo biec z góry.Deszcz bi³ coraz rzêsiœciej.Okolica wci¹¿ by³a ta sama: garbata na pó³nocy i zje¿ona od stromych gór na po³udniu, przerzniêta dolin¹ Ebru.W pewnej chwili Krzysztof zjad³ kromkê chleba, któr¹ mia³ by³ jeszcze z dnia poprzedniego w torbie skórzanej obok olstrów pistoletowych.Ale kromeczka by³a ma³a, stanowi³a pierwsze œniadanie i obiad, tote¿ nie zaspokoi³a g³odu.Napi³ siê wody ze Ÿróde³ka, które zdyba³ wêdruj¹c, i przepatrywa³ wci¹¿ okolicê.Stoj¹c na niewysokim wzniesieniu, widzia³ przed sob¹ na pewnej przestrzeni goœciniec wij¹cy siê jak wstêga w dolinie rzeki.Z miejsca, na którym sta³, zbacza³a na lewo ku rzece wê¿sza okoliczna droga, która jak ciêciwa przecinaæ siê zdawa³a na ukos ca³y rozdó³ rzeki.Wyda³o siê Krzysztofowi, ¿e têdy bêdzie daleko bli¿ej do szlaku goœciñca, który by³ widzia³ w oddali.Bez wahania puœci³ siê t¹ boczn¹ drog¹.Wyj¹³ w biegu z olstrów obawa pistolety, wpakowa³ je za pendent, lancê do boku przycisn¹³, pa³asz przytroczy³ wysoko - i dalej, bez trwogi! P³aszcz nasi¹k³ od d¿d¿u i silnie ociê¿a³.Czaprak z bia³ych baranów, przykrywaj¹cy siod³o z wierzchu, namók³ tak¿e.Z granatowych obszyæ czapraka, id¹cych w zêby, kapa³a za ko³nierz jakaœ zêbata woda.Mantelzak, po wyjêciu pistoletów z olstrów, przewa¿a³ teraz ciê¿ar na praw¹ stronê i uwiera³ ramiê.Tybinki k³apa³y, rzemienie podogonia, podpiersia, uzdy, puœliska i poprêgi rozpe³za³y siê z r¹k co chwila i pl¹ta³y doko³a nóg.Ubieg³ tak ju¿ z dziesiêæ stajañ pola zaros³ego drzewem oliwnym, kiedy ostatnie brzaski s³oñca, przes¹czaj¹c siê przez strugi deszczowe, ukaza³y mu dziwaczny w pobli¿u widok.Zrazu myœla³, ¿e ktoœ modli siê pod krzy¿em nabo¿nie z³o¿ywszy d³onie.Gdy podszed³ bli¿ej, zatrz¹s³ siê i œcierp³ ze strachu.Sta³y tu miêdzy drzewami naprêdce wkopane w ziemiê s³upy parkanu z poprzeczn¹ ¿erdzi¹.Do tej poprzecznicy w³aœnie by³y przywi¹zane rêce wolty¿era francuskiego w tornistrze i mundurze.D³onie mia³ zwi¹zane w ty³ postronkiem, wykrêcone do góry w ramionach i zadzierzgniête na poprzeczn¹ ¿erdŸ w taki sposób, jak siê wiesza na hakach œpi¿arni zabite sarny i dziki.Cedro zawo³a³ na niego z odleg³oœci kilku kroków.¯adnej odpowiedzi.Zbli¿y³ siê powoli i wtedy dopiero szczegó³owo rozpozna³ wszystko.Te rêce zwi¹zane krêcono, widaæ, w³o¿ywszy ko³ek w miejscu ich z³¹czenia, gdy¿ ramiona wylaz³y z rozpêk³ego munduru, jak nagie kolana wy³a¿¹ z podartych spodni.Usta by³y zakneblowane ga³ganem zwiniêtym w ko³ek, nos oberzniêty, uszy wyrwane ze ³ba, w obna¿onych piersiach ze trzydzieœci czarnych ran.Kiszki wywleczone z brzucha le¿a³y na ziemi.Do pasa trup owiniêty by³ czymœ, co jeszcze dymi³o siê czarnym kopciem, choæ ognisko pod stopami roz³o¿one zgas³o ju¿, przez deszcz zalane.Cedro pomaca³ wystaj¹ce ramiê.By³o ju¿ ch³odne.Jêkn¹³ na widok czarnych, straszliwie rozpuch³ych od palenia ogniem gnatów no¿nych, okrêconych s³om¹ maczan¹ w oliwie.Zdj¹³ trupa co tchu z owej ¿erdzi, po³o¿y³ na murawie.Gdy tak stan¹³ nad nim rozkraczony i patrza³ na le¿¹cego jakoby z grubym cygarem w gêbie, rozdêtego w szyi, z oczyma wywalonymi na wierzch przez straszliwy ból, ¿e by³y jak dwie ga³y z czerwonego kamienia, bez uszu i z brzuchem rozwalonym, a z kup¹ kiszek, które zwisa³y jak obfita dewiza z brelokami, ogarn¹³ go szczególny rodzaj wewnêtrznego œmiechu.Nie myœl¹c o tym czu³, ¿e œmieje siê jak jego wierny koñ, zdychaj¹cy na pampeluñskiej drodze.Pomyœlenie b³êdne, obce duszy, jakieœ niby to sformu³owanie tego widoku nikle i prêdko wypsnê³o siê w mózgu wpoœród wzdrygnieñ niezdrowego œmiechu: Do diab³a! nie zawsze cierpienie jest piêkne, nic zawsze, nie zawsze.Chwyci³ lancê upuszczon¹ na ziemiê, siod³o na barki, otoczy³ sobie szyjê rzemieniami, ¿eby mu nie zawadza³y, i jelenimi skoki pomkn¹³ w swoj¹ drogê.Ju¿ siê wali³ na ziemiê mrok szybkiej nocy.Wytê¿a³ piechur u³omne oczy, ¿eby obj¹æ ca³¹ drogê i nie zab³¹dziæ w ciemnoœciach.Otoczy³y go po przejœciu zmierzchu w noc szepty, szmery, szelesty drzew, szelesty oliw i platanów, obce uchu.Nigdy ich w ¿yciu nie s³ysza³.Daleki plusk rzeki Ebro.Polne koniki syka³y w otaczaj¹cej nawale ciemnoœci.DŸwiêknie, znienacka uderzywszy siê o ¿elazo wêdzid³a, rozetka napierœnicy w kszta³cie serca spajaj¹ca rzemienie.Zadzwoni nagle strzemiê o strzemiê, zaskrzecz¹ sprz¹¿ki poprêgów - i w mgnieniu oka w³osy staj¹ na g³owie.Id¹.Nadbiegaj¹.Serce bije.Banda ch³opów bie¿y czaj¹c siê po zap³ociu.Wargi ich zagryzione, oczy od wœciek³oœci przymkniête, w rêkach -¿egad³a.Gdyby przynajmniej mo¿na by³o widzieæ! Gdyby tytko mo¿na by³o dojrzeæ miejsce i tych ludzi! Zmierzyæ oczyma ich liczbê! Broniæ siê, do stu piorunów! Przecie¿ potrafi broniæ siê i umrzeæ jak siê nale¿y! Ale gin¹æ podle, wœród pod³ej zgrai, wœród roz¿artych zwierz¹t t³umem na jednego napadaj¹cych, jak tamten.Mieæ w ci¹gu godzin wykrêcane rêce, a nogi palone wolnym ogniem!Szed³ w tym miejscu obcym na palcach, bez wiedzy, ¿e to czyni, coraz ciszej, jakby na nogach ju¿ spalonych.Czu³ kiszki wydarte niejako ze siebie i oczy wy³upane
[ Pobierz całość w formacie PDF ]