[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W czerwonej poświacie lamp alarmowych ich krew wydawała siępurpurowa, gęstsza i bardziej lśniąca niż zwykła krew.Dostrzegł ich pieprzyki,blizny i rany, prowizoryczne cery na drelichach, złote plomby połyskujące wotwartych ustach.Zabawne, gdyby spotkał tych facetów, kiedy jeszcze żyli,mogliby na nim wywrzeć tylko przelotne wrażenie; ale widząc martwych,skatalogował od jednego spojrzenia ich cechy fizyczne.Może, pomyślał, śmierćtak ujawnia rzeczy najbardziej istotne, jak nie potrafi tego uczynić życie.Wpatrywał się w martwych mężczyzn, próbując ich rozgryźć.Para szczupłychżylastych gości.Sympatycznych gości, rozmiłowanych w rumie, kobietach isporcie.Mógłby iść o zakład, że grali w baseball, jako obrońcy dublujący swojepozycje.Może powinien do nich zawołać: "Hej, jestem kibicem Jankesów. Bez nerwów, chłopcy! Spotkajmy się po wojnie na parę piłek.Pieprzyć ten gnój z zabijaniem! Pograjmy sobie." Roześmiał się i wysoki, piskliwy dźwięk tego śmiechuobudził go.Chryste! Aż się o to prosi, kiedy tak stoi! I jakby dla poparciatego wniosku istota wewnątrz jego dłoni eksplodowała życiem, wijąc się imiotając na wszystkie strony.Tłumiąc w sobie strach, Mingolla przestąpił obumartwych mężczyzn i dopiero teraz, gdy nic nie schwytało go za nogawki, poczułwielką, wielką ulgę. Poniżej Poziomu Szóstego w tunelupomocniczym kłębiło się sporo mgły i stąd Mingolla wysnuł wniosek, że Kubańczycyprzeniknęli przez stok wzgórza prawdopodobnie przy użyciu miny górniczej.Istniała możliwość, że dziura, którą wywalili, jest gdzieś w pobliżu, uznałwięc, że gdyby ją tylko zdołał znaleźć; zabierze się do diabła z Mrówczej Farmyi skryje w dżungli.Na Poziomie Siódmym mgła była wyjątkowo gęsta; zabarwionaprzez światła alarmowe wyblakłą czerwienią wyglądała jak tampon chirurgicznywepchnięty do wielkiej arterii.Na ścianach, jak prymitywna grafika, czerniłasię spalenizna po wybuchach, a przy drzwiach widać było sporo ciał.W większościamerykańskich i zmasakrowanych.Nieswój, Mingolla lawirował między nimi, a kiedyktoś powiedział za jego plecami "Nie ruszaj się", wrzasnął gardłowo, upuściłbroń i odwrócił się z walącym sercem. Mierząc z czterdziestki piątki w pierś Mingolli, w drzwiachstał gigantyczny mężczyzna: dwa metry wzrostu, bary i tors ciężarowca.Był wkhaki z insygniami porucznika, a jego dziecinna twarz, chociaż ściągnięta wgroźny grymas, sprawiała wrażenie łagodne i spokojne; przywiodła Mingolli namyśl wizję Byczka Fernando rozważającego skomplikowany problem. - Mówiłem, żebyś się nie ruszał - powiedział z irytacją. - W porządku - odparł Mingolla.- Jestem po twojej stronie. Porucznik przeciągnął dłonią po burzy gęstych kasztanowychwłosów; mrugał ocżami częściej, niż to się czyni zazwyczaj. - Lepiej to sprawdzę - powiedział.- Chodźmy do magazynu. - Co tu jest do sprawdzania? - zapytał Mingolla, któregoparanoja narastała. - Proszę! - rzekł porucznik głosem prawdziwie brzemiennym wbłagalne tony.- Było już za wiele przemocy. Magazyn był zastawionym rzędami skrzyń długim wąskimpomieszczeniem w kształcie litery L na samym końcu poziomu; przez lekką mgiełkęświatła alarmowe wyglądały jak sznur umierających słońc.Eskortowany przezporucznika Mingolla doszedł do samego rogu litery L, a kiedy go minął,dostrzegł, że tylna ściana pomieszczenia znikła.W zboczu wzgórza wybito tunelotwierający się w mrok.Z jego sklepienia, nadając mu pozór jakiegośczarodziejskiego przejścia w krainę czarnej magii, zwisały rozwidlone korzenie zprzylepionymi grudkami ziemi; u wlotu piętrzyło się rumowisko gruzu i bryłziemi.Mingolla poczuł zapach dżungli i zdał sobie sprawę, że działa przerwałyogień.Co oznaczało, że ktokolwiek wygrał bitwę na szczycie, rychło pośle w dółoddziały dla przeczesania tuneli. - Nie możemy tu zostać - powiedział do porucznika.WrócąKubańczycy. - Jesteśmy zupełnie bezpieczni - odparł porucznik.- Maszmoje słowo.- Skinął pistoletem, nakazując Mingolli usiąść na podłodze. Mingolla zrobił, co mu kazano, i aż zesztywniał na widokzwłok - Kubańczyka - leżących z głową wspartą o ścianę dokładnie naprzeciwkoniego, między dwiema skrzyniami. - Jezu! - powiedział, podnosząc się na kolana. - Nie ugryzie - rzekł porucznik. Z zupełnym brakiem skrępowania, jakby wciskał się na ławkęmetra, usadowił się obok trupa; we dwóch idealnie wypełniali przestrzeń międzydwoma skrzyniami, a łokieć Amerykanina dotykał ramienia Kubańczyka. - Hej! - zawołał Mingolla, dręczony zawrotami głowy irozbity.- Nie będę siedzieć obok tego jebanego truposza, człowieku! Porucznik wywinął pistoletem.- Przyzwyczaisz się do niego.Niezdolny oderwać oczu od trupa, Mingolla opadł powoli do pozycji siedzącej.Właściwie w porównaniu ze zwłokami, przez które ostatnio przestępował, tenprezentował się zupełnie nieźle.Jedynymi oznakami urazów była krew na ustach ibujnej czarnej brodzie oraz zlepek krwi i poszarpanej tkaniny w samym środkupiersi.Beret zsunął się fantazyjnie na jedną brew, mosiężny znaczek zeskorpionem był porysowany i osmalony.Oczy trupa były otwarte; odbijały się wnich rozjarzone punkciki lamp alarmowych i to przydawało im tragicznego pozorużycia, choć zarazem odrealniało, czyniąc obecność zwłok łatwiejszą dozniesienia. - Posłuchaj mnie - powiedział porucznik. Mingolla tarł krew na swej drżącej dłoni, mając nadzieję,że ta czynność przyniesie jakiś pozytywny efekt. - Słuchasz? - zapytał porucznik. Mingolla miał osobliwą wizję trupa i porucznika jakobrzuchomówcy i jego marionetki.Mimo błyszczących oczu zwłoki miały w sobie zbytwiele realizmu, by jakakolwiek igraszka świateł mogła specjalnie długo powodowaćułudę.Na ich paznokciach widniały precyzyjne półksiężyce; krew, która spłynęłana lewą stronę - głowa bowiem przechyliła się w lewo - rzuciła cień na jedenpoliczek i jedną skroń, resztę twarzy pozostawiając trupiobladą.To porucznik, wswym schludnym mundurze, wyglansowanych butach, ze staranną fryzurą, wydawał sięteraz niezupełnie prawdziwy. - Słuchaj! - powiedział porucznik.- Chcę, byś zrozumiał,że muszę zrobić to, co jest dla mnie dobre.- Biceps ręki, w której trzymałpistolet, nabrzmiał do rozmiaru kuli armatniej
[ Pobierz całość w formacie PDF ]