[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Gdzieś w połowie swej opowieściMingolla zdał sobie sprawę, że tak naprawdę wcale nie próbuje obrazić Debory anijej zaszokować, lecz raczej zrzuca z siebie brzemię.I pojął jeszcze, że dopewnego stopnia odcina się tym opowiadaniem od swojej przeszłości, osłabia jejwładzę nad sobą.Po raz pierwszy był w stanie rozważać na serio myśl o dezercji.Nie gnał ku temu rozwiązaniu na oślep, nie chwytał go obiema rękami, ale uznawałjego logikę i rozumiał okrutny bezsens powrotu do następnych ataków i następnychśmierci, przed którymi nie miała go już bronić żadna magia.Zawarł z sobą pakt:będzie udawać, że idzie na wszystko, jakby dezercja była jego prawdziwymzamiarem, i zobaczy, jakie znaki zostaną mu dane. Kiedy skończył, Debora zapytała, czy już mu minął gniew.Był zadowolony, że nie próbowała okazywać współczucia. - Przepraszam - powiedział.- Tak naprawdę nie byłem naciebie zły.a przynajmniej tylko częściowo. - Już dobrze - odrzuciła na bok czarną lawinę włosów ispojrzała w dół, na trawę obok swych kolan.Z pochyloną głową, pół zakrytymioczyma, wdzięczną linią szyi i podbródka, przypominającą literę jakiegośegzotycznego pisma, sama wydawała się dobrym znakiem. - Nie wiem, o czym z tobą rozmawiać - powiedziała.- To, co- jak sądzę - powinnam ci powiedzieć, złości cię, a nie mogę się zmusić dopogaduszek o niczym. - Nie lubię być naciskany - odparł.- Ale uwierz - myślę otym, co mi powiedziałaś. - Nie będę naciskać.Ale nadal nie wiem, o czym mówić.Wyrwała źdźbło trawy, poczęła gryźć koniuszek.Patrzył, jak zaciska wargi,zastanawiał się, jak smakują.Tym rodzajem słodyczy, który zachowuje pudełko poprzyprawach.Odrzuciła trawkę.Wiem - powiedziała pogodnie.- Chciałbyśzobaczyć, gdzie mieszkam? - Nie chce mi się tak od razu wracać do Frisco.- Gdziemieszkasz, myślał, chcę dotknąć miejsca, w którym mieszkasz. - Nie mieszkam w mieście - powiedziała.- To wioska w dolerzeki. - Brzmi nieźle.- Podniósł się na nogi i ująwszy ją podramię pomógł jej wstać.Przez moment byli blisko siebie, a ona otarła siępiersiami o jego koszulę.Spowiło go jej ciepło i przyszło mu na myśl, że gdybyktokolwiek ich teraz mógł zobaczyć, dostrzegłby dwie postaci rozedrgane jakmiraż.Coś go pchało, by wyznać jej miłość.Choć przeważna część tego, coodczuwał, wiązała się z ratunkiem, który mogła zapewnić, reszta wydawała sięautentyczną miłością i to go zdumiewało, bo wszystko, co ze sobą mieliwspólnego, to kilka godzin z dala od wojny, kolacja w taniej restauracji ispacer wzdłuż rzeki.Nie było podstaw dla narodzin uczucia.Nim zdołał cokolwiekpowiedzieć lub zrobić, odwróciła się, by podnieść koszyk. - To niedaleko - powiedziała ruszając.Jej błękitnaspódnica chwiała się jak rozkołysany dzwon. Podążali brązową gliniastą ścieżką zarosłą paprociami,ocienioną drzewkami o bladych przeźroczystych liściach, i rychło doszli doskupiska krytych strzechami chat nad ujściem strumyka do rzeki.W strumyku,śmiejąc się i ochlapując, brodziły nagie dzieci.Ich skóry miały kolorbursztynu, a oczy wydawały się wilgotne i ciemnopurpurowe jak śliwki.Nadchatami z powiązanych nylonową linką pni młodych drzewek wznosiły się palmy iakacje; strzechy były przycięte tak, że przypominały fryzurę "pod garnek".Popaskach mięsa wiszących na rozciągniętym między dwoma chatami sznurze dosuszenia bielizny łaziły muchy.Ziemię koloru ochry zaścielały rybie łby i kurzeodchody.Ale Mingolla prawie nie dostrzegał znamion ubóstwa, widząc w to miejsceznak czekającego nań w Panamie spokoju.I rychło miał ujrzeć znak następny.Wmaleńkim sklepiku Debora kupiła butelkę rumu, a potem zaprowadziła Mingollę dochatki nad samym ujściem strumyka i przedstawiła go siedzącemu na przyzbiechudemu białowłosemu starcowi.Tio Moises.Po trzech kolejkach Tio Moisesrozpoczął opowieści. Pierwsza dotyczyła osobistego pilota byłego prezydentaPanamy.Prezydent zrobił miliardy na szmuglowaniu kokainy do Stanów przy pomocyCIA, z którą współpracował w rozlicznych przypadkach, i sam był narkomanem wostatnim stadium rozpadu umysłowego.Jedyną jego przyjemnością stało się lataniepo swoim kraju od miasta do miasta, wysiadywanie na pasach startowych, gapieniesię w okno i niuchanie kokainy.Potrafił wydzwonić pilota o każdej godzinie dniai nocy, każąc mu przygotować plan lotu do Colom Bocas del Toro albo Penonome.Gdy stan prezydenta pogorszył się, pilot pojął, iż wnet CIA oceni, że przestałbyć użyteczny, i zlikwiduje go.A najoczywistszym sposobem załatwienia sprawybędzie zaaranżowanie katastrofy lotniczej.Pilot nie chciał umierać ze swymchlebodawcą.Próbował złożyć rezygnację, ale prezydent jej nie przyjął.Rozważałmożliwość samookaleczenia, będąc jednak dobrym katolikiem nie mógł uzurpowaćsobie praw Boskich.Gdyby zaś uciekł, na jego rodzinę spadłyby prześladowania.Jego życie przerodziło się w koszmar
[ Pobierz całość w formacie PDF ]