[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Żołnierz pozwoliłgłowie opaść i chwycił w garść włosy drugiego trupa, nim jednak dokonałdemonstracji, Mingolla odwrócił się i podążył drogą w stronę bazy lotniczej. Na skraju pasa startowego stały szpalerem helikoptery ikrocząc między nimi Mingolla spostrzegł pilotów, którzy go tu podrzucili zMrówczej Farmy.Rozebrani do gatek i hełmów, w baseballowych rękawicach,podawali sobie piłeczkę wysokimi rzutami.Dalej, na dachu Sikorsky'ego, mechanikdłubał w obsadzie głównego rotora.Widok pilotów nie zaniepokoił Mingolli takmocno jak poprzedniego dnia; w rzeczy samej uznał ich dziwactwo za cośuspokajającego.Właśnie wtedy potoczyła się ku niemu piłeczka, której niesięgnął jeden z nich.Mingolla podniósł ją i odrzucił bliższemu z pilotów, któryprzygalopował w jego stronę.Stał teraz, uderzając piłką we wnętrze rękawicy ize swą czarną lustrzaną twarzą i spoconym muskularnym torsem wyglądał jak żwawymłody mutant. - Jak leci? - spytał.- Wyglądasz z rana na ciutzmarnowanego. - Czuję się okay - odparł Mingolla.- Oczywiście - dodał,próbując zatrzeć wrażenie, że się broni - może ty widzisz coś, czego ja niewidzę. Pilot wzruszył ramionami; wesołość tego gestu zdawała sięsygnalizować jego dobry nastrój. Mingolla wskazał na mechanika.- Rozkraczyliście się,chłopaki, co? - Po prostu generalny przegląd.Wracamy jutro rano.Podrzucić cię? - Nie, jestem tu tydzień. Powodując paraliżujące drżenie, przez lewą rękę Mingollipopłynął osobliwy prąd.Tym razem było naprawdę kiepsko i Mingolla wcisnął dłońw boczną kieszeń spodni.Brudnooliwkowa linia baraków zdawała się dygotać,cierpieć na rozchwianie, odpływać coraz dalej: helikoptery, jeepy, ludziki wmundurach na pasie startowym - to wszystko wyglądało jak zabawki, elementynaprawdę solidnej układanki "Typowa Baza Lotnicza".Dłoń Mingolli waliła wmateriał spodni jak chore serce. - Muszę zasuwać - powiedział. - Trzymaj się tego miejsca - powiedział pilot.- Nic ci niebędzie. Jego słowa miały posmak diagnostycznej pewności i niemalprzekonało to Mingollę, że pilot jest zdolny odczytać jego los i że podobnesprawy jak przyszłość można poznać. - Tak z ręką na sercu, człowieku, wierzysz w to, co miwczoraj mówiłeś? - zapytał.- O hełmach? O przewidywaniu przyszłości? Pilot odbił piłeczkę od cementu, schwytał w szczytowymmomencie lotu i wpatrzył się w nią.W osłonie twarzy Mingolla dostrzegł odbicieszwu i znaku firmowego, jednak ani śladu rysów pilota, żadnego świadectwa ichnormalności czy też deformacji. - Często słyszę to pytanie - odparł pilot.- Ludzie,kapujesz, robią sobie ze mnie jaja.Ale ty nie robisz, człowieku, co? - Nie - odrzekł Mingolla.- Nie robię. - Cóż - powiedział pilot - to jest tak.Gazujemy sobie poniebie tu i tam, i widzimy na ziemi gnój - gnój, jakiego nie dostrzega niktinny.I wtedy rozpieprzamy ten gnój.Tak to leci już cztery miesiące i wciążżyjemy.Jebana D, wierzę w to! Mingolla był rozczarowany.- Taaaa, dobra - powiedział. - Chwytasz, co mówię? - zapytał pilot.- To znaczy, że myjesteśmy cholernym żywym dowodem. - Mhm - Mingolla poskrobał się w szyję, próbującwykombinować dyplomatyczną odpowiedź, ale nic mu nie przyszło do głowy.- Możesię jeszcze zobaczymy.- Powędrował w stronę kwatermistrzostwa. - Nie ruszaj się stąd, człowieku! - wrzasnął za nim pilot.Ja ci to mówię.Naprawdę niedługo zrobi się koło ciebie gorąco! Kantyna w kwatermistrzostwie byławielką jak stodoła salą z surowych desek; wzniesiono ją tak niedawno, żeMingolla wciąż czuł zapach trocin i żywicy.Trzydzieści albo czterdzieścistolików, szafa grająca, nagie ściany.Za barem w głębi sali kapral ozgorzkniałej twarzy trzymając w dłoni skoroszyt dokonywał inwentaryzacjitrunków; Gilbey - samotny klient - siedział przy jednym z wychodzących na wschódokien i mieszał kawę w filiżance.Miał zmarszczone czoło, a gdy tak siedziałujęty w krąg słonecznego blasku, sprawiał wrażenie kogoś, kogo łaska boskainspiruje do wejrzenia w głąb swojej duszy. - Gdzie Baylor? - zapytał Mingolla siadając naprzeciwkoniego. - Nie wiem, kurwa - odparł Gilbey nie odrywając wzroku odfiliżanki.- Przyjdzie tu. Mingolla wciąż trzymał w kieszeni lewą dłoń.Drżenieustępowało, wolniej jednak, niżby sobie tego życzył.Obawiał się, że ogarnierównież inne części ciała, jak to się stało po ataku.Westchnął i towestchnienie uzmysłowiło mu, jak jest nerwowo roztrzęsiony
[ Pobierz całość w formacie PDF ]