[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nagle zrozumiałem, że nie jestem tamtymmężczyzną-posągiem.Kilka zbiegów okoliczności wprowadziło mnie w błąd.Przedchwilą zamarł ciąg fotonowego silnika.Zgodnie z przewidywaniami, gwiazdolot podziewięciu miesiącach jednostajnie przyśpieszanego biegu wszedł w okres ruchujednostajnego po linii prostej.Miasto obracało się teraz bardzo wolno wokołopoziomej osi.Po zmianie zwrotu pionu na przeciwny - pomyślałem - gdy gwiazdolotwejdzie na drogę wielomiesięcznego hamowania, ciążenie wróci. Orbitowałem (tym razem zwyczajnie jak kosmonauta w stanienieważkości) na znacznej wysokości między ścianami domów zalanych jasnym,przedpołudniowym słońcem.Z okna, spod niskiego czoła i prostych znajomych brwispoglądały na mnie oczy Robota BER-64, który w głębi Mechanizmu poprzedzał mniena taśmie.To jego pięść zwaliła mnie w przepaść.Teraz znajdowałem się wzasięgu jego miotacza. Zwlekał.Prawie nie myślałem o nim.Jeszcze nie docisnąłspustu.Nie to - żeby się wahał choćby przez chwilę, czy zabić, czy może darowaćmi życie.Odwlekał tylko tę radosną chwilę, w której będzie mógł spełnić swójobowiązek, przeżyć swój mały orgazm razem z ulgą - że zabił kolejnegozbuntowanego robota.Wiedziałem dobrze, że to jest ostateczny kres mego pobytu.Ale nie żałowałem takiej postaci życia: nie mogłem żałować tego, co byłoniepowtarzalne.Nigdy bym z nim nie zamienił się na miejsca, choć żyłem tylkoraz, a on był niezniszczalny - chociaż można go było powielać w nieskończoność. Unosiłem się swobodnie pod głębokim lazurowym niebem.Miałem woczach mroczne korytarze schronu.Mignęła mi tam twarz Ludwika Veisaprzerażonego groźbą mojej zdrady.Alin i Sent plądrowali w ciemności kabiny naczterdziestej piątej kondygnacji.Ale był też Unevoris, którego nie zapytałem wporę, po co strzelał do Cooreza.Spomiędzy stolików stołówki przepychała się kumnie wysoka postać Rekruta.I Asurmar pochylał się między konarami spalonychdrzew, nad źdźbłem, by powiedzieć, że jeszcze nie wszystko stracone.Gonedosmalony wybuchem bladł przy gruzach łazienki. Myśli zalał mi ocean rtęci.Posągi - jak małe wskazówki zegarówspętane leniwym czasem - tężały wciąż wokoło mnie.Liliowy szeroki snop omiatałściany.Gdy wpadł przez kolejne drzwi, dotarłem do celu: ujrzałem postać wletniej sukience uniesioną w przestrzeni i zwrócone na mnie łagodne oczy Iny.K O N I E C
[ Pobierz całość w formacie PDF ]