[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tereza wi¹za³a ca³e centrum.Setka lekkozbrojnych przesz³a przez ulicê, by³a na ty³ach wroga! Wspar³a j¹, wyrwana z wy³omu, niepotrzebna ju¿ pó³setka konnicy.Pora¿one od ty³u strza³ami lewe skrzyd³o Alerów pêka³o.!I pêk³o, rozsypa³o siê zupe³nie! Ambegen porozrywa³ je, odrzuci³, zmusi³ do ucieczki, a wtedy razem z Linezem wspar³ potê¿nie uwik³anych w bój jeŸdŸców.To, co pozosta³o z alerskiego centrum, znalaz³o siê nagle w potrzasku, naciskane z trzech stron przez liczniejszych, silniejszych, lepiej zbrojnych, upojonych widocznym ju¿ zwyciêstwem ¿o³nierzy! Skrwawieni konni ³ucznicy, otrzymawszy pomoc piechoty, poderwali siê raz jeszcze: zgnieciono k³¹b Alerów, st³amszono, wreszcie wyrzucono — niczym kupê ¿wiru z miotaj¹cej machiny oblê¿niczej — prosto na spotkanie œciganych przez zajad³¹ z³ot¹ sforê pobratymców.Obie grupy czêœciowo rozbieg³y siê na boki, czêœciowo zderzy³y, wypadli w to wszystko z³oci.Ale Ambegen by³ ju¿ panem placu boju, odzyska³ swoj¹ armiê, poszarpan¹, zmieszan¹, ale mia³ j¹ w rêku, trzyma³, nie wypuszcza³.¯o³nierze przebiegali wœród le¿¹cych na ziemi cia³, porywali swoich rannych, ci¹gnêli ich, wlekli, os³aniani przez grupy i grupki jezdnych.Konni ³ucznicy pêdzili tu i tam, niszczyli drobne odpryski obu plemion, wywabiali za sob¹ w poœcig wiêksze grupy, nie puszczali do swojej piechoty! Linez i Ambegen odchodzili na po³udnie, krok za krokiem, opêdzaj¹c siê strza³ami od tego, co zdo³a³o przenikn¹æ przez zaporê jazdy.Wreszcie przenikliwy g³os œwistawki zosta³ powtórzony wielokrotnie — i to by³o has³o: „Odwrót!"Armektañskie wojsko wychodzi³o z bitwy, zostawiaj¹c, pogr¹¿one w przedwieczornej szarówce, morduj¹ce siê nawzajem, wyniszczone wrogie gromady.Ambegen osi¹gn¹³ swój cel.Tereza spad³a z konia dopiero pó³ mili od pobojowiska.14.Tabory Lineza, zawezwane przez wys³anych goñców, wysz³y na spotkanie oddzia³Ã³w.Rannych u³o¿ono na wozach, otoczono opiek¹.By³y szarpie, by³a woda i wódka, by³y pledy do okrycia — by³o wszystko.Ambegen zakoñczy³ sw¹ kampaniê nie inaczej, ni¿ zacz¹³: rozumnie.Jeszcze wtedy, gdy s³a³ pierwszych pos³añców do magnata, przypomina³, ¿e po bitwie bêd¹ ranni.Rzecz tak bardzo oczywista, a zarazem tak trudna do zapamiêtania przez dowódców, którzy œwietnie wiedzieli, jak zacz¹æ — ale nie myœleli o tym, co dalej.Wczesna noc zimowa okry³a znu¿one, skrwawione, lecz zwyciêskie, z podniesionym czo³em wracaj¹ce zastêpy.Pokazano tym ¿o³nierzom, ¿e mog¹ pora¿aæ wrogie armie samym swym widokiem, a do reszty rozbijaæ — orê¿em.Dano dowód, ¿e tysi¹ce to za ma³o, by pokonaæ setki takich, jak oni.Po miesi¹cach pora¿ek, ba³aganu i g³odu — piêæ wspania³ych dni, uwieñczonych œwietnym zwyciêstwem, by³o dla tych ludzi nagrod¹.Przecie¿ nigdy nie bali siê trudów, nie bali siê walki, nie bali siê nawet œmierci.Bali siê tylko tego, ¿e s¹ s³abi, niepotrzebni, ¿e mo¿na ich biæ i zwyciê¿aæ, gdy oni sami tego nie potrafi¹.Przywrócono im moc i wiarê.Nocny postój wypad³ tam, gdzie przed bitw¹.Silne ubezpieczenia, z³o¿one z samych ochotników, zosta³y wysuniête w stronê pobojowiska — chocia¿ by³ to w³aœciwie zbytek ostro¿noœci.Ambegen nie wierzy³, by cokolwiek przysz³o tu za nimi.Linez radzi³, by wozy z rannymi posz³y dalej, do najbli¿szej wioski, uzna³ jednak w koñcu racje nadsetnika.Ci ¿o³nierze nie mogli mieæ lepszej opieki od ch³opów, ni¿ tutaj — od w³asnych towarzyszy.Wo¿enie ich po rozmiêk³ej ziemi, po wertepach, w œrodku nocy, na chybocz¹cych siê i skrzypi¹cych wozach, nie mia³o ¿adnego sensu.Lepiej mogli wypocz¹æ tutaj, pod tymi samymi drzewami, spod których ruszali do bitwy.I na tym stanê³o.Lekko ranny w ramiê Ambegen sta³ oparty o wóz, który zesz³ej nocy mia³ s³u¿yæ mu za sypialniê.Patrzy³ na potê¿n¹, mimo odleg³oœci, ³unê, drgaj¹c¹ pod ciemnym niebem.Po pewnym czasie zbli¿y³ siê Linez.I stan¹³ tak samo, oparty, spogl¹daj¹c na czerwon¹ poœwiatê.Bardzo d³ugo milczeli.— Widzisz, panie — rzek³ wreszcie magnat — z bitwami to jest tak: jeœli przegrasz, powiedz¹ „b³¹d dowódcy"; jeœli wygrasz — „œmia³e posuniêcie".Ambegen parskn¹³ przez nos.— Nawet nie o tym myœlê.Ale, rzecz jasna, masz ca³kowit¹ s³usznoœæ.Nikt nie rozlicza zwyciêzców.Naprawdê, wasza godnoœæ, pod Alkawa zrobi³em znacznie wiêcej, ni¿ tutaj.I mêczono mnie istnym œledztwem, omal nie zniszczono mi kariery.A teraz? Co z tego, ¿e i moj¹ g³owê, i wojsko, uratowali setnicy? Nic z tego.Ambegen zwyciê¿y³!— Wasza godnoœæ, to ty przyprowadzi³eœ tutaj wojsko, nikt inny — z powag¹ przypomnia³ Linez.— Pomogliœmy ci zakoñczyæ to, co zacz¹³eœ, i nic wiêcej.— Widzisz, panie, ja chcia³bym zawsze mieæ takich oficerów.Ka¿dy dowódca chcia³by mieæ takich oficerów.Którzy mu pomog¹ — i nic wiêcej.Zamilkli obaj.— Rozmawia³em z nim — powiedzia³ Armektañczyk.— Wci¹¿ siedzi przy rannych.Ambegen wiedzia³, o kim mówi Linez.— Na jego miejscu te¿ bym przy nich siedzia³ — rzek³ sucho.—Ale raczej nie patrzy³bym im w oczy.— Wasza godnoœæ zbyt surowo os¹dzasz tego oficera.— Nieprawda! — zaprzeczy³ nadsetnik.— Wrêcz przeciwnie, os¹dzam go bardzo ³agodnie.Odst¹pi³ nagle od wozu i stan¹³ przed Linezem.— Czy ty myœlisz, panie, ¿e ja jestem jakimœ krwiopijc¹? Potworem, który p³awi siê w rozkoszy, skazuj¹c ca³e krainy na zag³adê? Wasza godnoœæ, wróg jest na tej ziemi, twojej ziemi! Powtórzê ci coœ, co niedawno us³ysza³em od swojej podkomendnej, bo to s³owa, które winien sobie wbiæ do g³owy ka¿dy ¿o³nierz i ka¿dy polityk: otó¿ mo¿na dogadywaæ siê z wrogiem, mo¿na okazaæ mu ³askê, a niechby nawet i pomóc! Ale najpierw trzeba go powaliæ i przy³o¿yæ sztych miecza do gard³a!— Niemniej s¹ takie chwile, gdy decyzjê trzeba podj¹æ natychmiast.Gdy okazja jest jedyna i podobna nie powtórzy siê wiêcej.Mo¿e, panie, w³aœnie trzymaliœmy sztych na gardle srebrnych? Teraz — wskaza³ ³unê—ju¿ siê sta³o.Jeœli rzeczywiœcie ten bóg odrodzi siê na powrót, i jeœli obdarzy rozumem potwory.— Jeœli — przerwa³ Ambegen.— Otó¿, panie: jeœli.Wzruszy³ ramionami.— Bo sk¹d pewnoœæ, ¿e tak w³aœnie siê stanie? — zapyta³.— Dlatego, ¿e tak powiedzia³ Rawat? Ca³a jego wiedza bierze siê z dziwnych snów.¯e te sny s¹ prawdziwe, w to nie w¹tpiê, przecie¿ nauczy³y go nawet jêzyka Srebrnych Plemion.Ale wszystkie objaœnienia pochodz¹ od wroga.Czy spojrza³eœ na to z drugiej strony, panie? Ja spojrza³em.Mo¿e dlatego, ¿e od paru dni stale stawiam siê w po³o¿eniu wodza srebrnych Alerów.Tylko popatrz: tutaj, zaraz, w tej chwili przychodzi do nas srebrny wojownik — Ambegen ukazywa³ miejsce obok siebie, jakby rzeczywiœcie mia³ tam stan¹æ Aler — i powiada: œni³em o waszym œwiecie! A my mu na to: znakomicie, dzielny wojowniku, otó¿ mamy tu taki k³opot, po¿eraj¹ nas dzikie bestie, a jak nam nie pomo¿ecie, to przyjd¹ jeszcze gorsze i nas zjedz¹ do reszty! Ale¿ dzielny wojowniku, czy nie bêdzie ci przykro, jak nas zjedz¹? Nie dopuœæ!Linez mimo woli parskn¹³ krótkim œmiechem.Zaraz spowa¿nia³ na powrót i pokiwa³ g³ow¹
[ Pobierz całość w formacie PDF ]