[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Okoliczne zabudowania mająbardzo specyficzny styl - ich fasady są w całościnamalowane, począwszy od kamieni odrysowanychsztuka po sztuce, a skończywszy nadrzwiach czy oknach udających prawdziwe.Czuję się, jakbym się znalazł wśród dekoracji nateatralnej scenie.Blask zachodzącego słońca,czerwony i oślepiający, jeszcze pogłębia tozłudzenie.Dokąd teraz pobiec? Oparty o namalowanedrzewo, pokrywam nieczytelnymiznakami kolejne strony kalendarza.Nie muszępisać naprawdę, bo i tak nikt mi nie zajrzy przezramię.Wystarczy, że wyglądam, jakbym pisał.Na moich esach-floresach wykwitają szkarłatneplamy.To z nosa kapie mi krew. Wchodzę do jakiejś gospody i zamykam sięw ubikacji.Panuje w niej dojmująco konkretnyzapach.Nie znajduję ani umywalki, ani ręcznika.Na ile to możliwe, wycieram twarz skrawkamigazetowego papieru.Zdejmuję but, skarpetkęi smaruję ranę maścią.Przyjemność jest taksamo intensywna, jak poprzednio.Z zamkniętymioczami daję się ponieść sile tego doznania.Ktoś energicznie puka do drzwi.Nie odzywamsię, nawet nie otwieram oczu.Słyszę czyjeśkroki na kamiennej posadzce.Ktoś szarpie zaklamkę.Ktoś woła.Kolejne kroki.Rozmawiająpo cichu, potem głośno.Kaskada zimnej wodyspada na moje ramiona.Krztuszę się i gwałtownieotwieram oczy.Chlusnęli na mnie wiadremwody przez otwór u góry kabiny.W wielkimpośpiechu wkładam buty i wychodzę.Wszyscygoście z gospody ustawili się w szpaler przedemną.Skandują jakieś dwusylabowe słowo,którego znaczenia wolę nie dociekać.Uciekam,poganiany wrogimi okrzykami. Zupełnie sam w obcym mieście, na dodatekz bolącą nogą.Prawie nie śmiem się poruszyćz obawy przed kolejnym atakiem bólu.Oddychampo kryjomu, myślę powolutku.Żadnegoskakania z tematu na temat, każdy wstrząsmógłby się dla mnie skończyć fatalnie.Oto ja,godny pożałowania bohater tej opowieści,spoczywam tu, na swym łożu, gdy tymczasemna zewnątrz akcja toczy się dalej.Na całejplanecie nawiązują się skomplikowane stosunki.Wygasają uczucia.Przychodzą na świat kolejniaktorzy.Na tej scenie, gdzie wszystkie dramatyrozgrywają się jednocześnie, trwa ożywionakrzątanina.Ale ja trzymam się na uboczu.Niczym taplający się w kałuży hipopotam rozwierampaszczę w cudownym ziewnięciu, bo jateatr mam w sobie.On mnie zamieszkuje, onmnie nawiedza.Jestem miejscem i akcją.W tejbryle niejednorodnej materii stanowię zaledwiejeden ze składników.Mylą się ci, którzyuważają mnie za grubasa.To nie ja, to ta resztajest gruba.Z chwilą gdy mnie samego ubywa,zaczynam umierać, choć zlepek istnieje nadal.Czyżbym był zwyczajną szlaką wyprodukowanąi odrzuconą przez kolektyw członków mojegociała? Nie pozwolę, żeby do nich należało ostatnie słowo! Noga podskakuje, aż jęczą sprężyny materaca.Potworną opuchliznę mojej lewej stopyprzebiegają dreszcze.Domyślam się, co zaciężka, tajemnicza robota odbywa się tam nadole.Paznokcie drapią ciało, które warczy nibypies.Konwulsje następują po sobie z narastającągwałtownością.Widzę, jak rana na pięcie otwierasię i jednym bluzgiem wyrzuca strumień ropy. Wodą z mydłem spiesznie oczyściłem narzutę.Została tylko ledwo widoczna róźowawa plama.Od razu mi lepiej.Uwolniona od nieczystości,rana szybko się teraz zagoi.Oczywiście nadaljest tak głęboka, że można w niej swobodniezmieścić cały palec, ale jej ścianki wewnętrznesą gładkie i nie reagują bólem.Więcej, kiedymacam tę miękką i ciepłą tkankę, odczuwamprzyjemność.Mojej nodze też nie jest obojętnyten nowy typ kontaktów.Chyba nastąpiło pojednanie. I właśnie wtedy, gdy się tak przypatruję tejbiednej, okaleczonej kończynie, nachodzi mnieabsurdalna myśl: czyżby to była Suzanne? W końcu nie można tego wykluczyć
[ Pobierz całość w formacie PDF ]