[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Nie potrafiê go biæ, a tego, co mówiê, nie s³ucha.Odk¹d jest w domu dziecka, nikogo nie s³ucha.Widzia³aœ, specjalnie nosi pe³ne kieszenie prochu i nabojów.Chwali siê tym, pewien, ¿e nikt mu nic nie zrobi.Spokojnie przywi¹za³ do ¿y³ki nowy haczyk i zacz¹³ nak³adaæ przynêtê.— Nie ³ap ju¿ wiêcej — poprosi³a.— I tak masz ca³¹ siatkê ryb.— Jeszcze ostatni raz.Siad³a zrezygnowana na piachu.— A mo¿e byœ chcia³, ¿ebym pojecha³a ju¿ do rodziców?Po³o¿y³ wêdkê na ziemi.Przykucn¹³ obok niej i w zamyœleniu przesypywa³ w d³oniach piasek.— Chcia³bym mieæ dwadzieœcia lat — rzek³ z odrobin¹ rozpaczy w g³osie.Przysunê³a siê do niego, po³o¿y³a mu d³oñ na kolanie.— Ja te¿ — szepnê³a.Nagle obj¹³ j¹, przytuli³ i ca³owa³ po oczach, po czole, w usta.I wówczas us³yszeli œmiech Jêdrka.Sta³ niedaleko.Twarz wykrzywia³ mu grymas z³oœci.Œmia³ siê, ale z oczu jego p³ynê³y ³zy.Po chwili znikn¹³ na dobre w wiklinach.Siedzieli teraz przygnêbieni.Patrzyli przed siebie na ziemiê, gdzie le¿a³a ró¿owa, zdech³a ryba, nie œmieli spojrzeæ sobie w oczy ani odezwaæ siê.— Pójdziemy ju¿? — spyta³a, kiedy znik³y ostatnie blaski s³oñca.Milcza³ i dalej siedzia³ nieruchomo.— Powiedz coœ — nalega³a.— Ja tak nie mogê.A kiedy i tym razem nie odezwa³ siê, uklêk³a przed nim i objê³a go ramionami.— Za miesi¹c skoñcz¹ siê wakacje i bêdê musia³a odjechaæ od ciebie.G³adzi³ j¹ po w³osach.Od rzeki powia³ lekki wiatr, ch³odz¹c ich rozgrzane cia³a.Wieczór by³ widny.Na niebie rozsia³o siê mnóstwo gwiazd.Wikliny teraz szemra³y œpiewnie.Ledwo uchwytnie pluska³a o brzeg fala.S³uchali nawzajem swoich oddechów.Czuli w d³oniach swoje d³onie.Obejmowali siê mocno, jakby siê bali, ¿e coœ ich mo¿e roz³¹czyæ.¯adne z nich nie myœla³o o powrocie do miasta.— Chcia³abym, aby tak by³o zawsze.— I ja te¿.Tylko nie mogê zapomnieæ o Jêdrku — przyzna³ ze smutkiem.— Lepiej by³o, gdy mieszka³ z tob¹.On chyba nie cierpi domu dziecka, dlatego sta³ siê taki.— Przecie¿ nie mogê go zabraæ z powrotem.Sam nie wiem, co bêdê robi³.Odk¹d skoñczy³ siê handel z wojskiem, trudno wy¿yæ.Próbowa³em dostaæ jak¹œ pracê, ale tylko pytano wszêdzie: „Nie masz rodziny? Dlaczego nie chodzisz do szko³y?”— Przecie¿ pilnujesz straganu i p³ac¹ ci za to.— Co to za praca! Dwa razy w tygodniu.Wczoraj spotka³ mnie ten milicjant i znów mi radzi³, bym zg³osi³ siê do domu dziecka.Mówi³, ¿e lepiej zrobiæ to dobrowolnie, bo od wrzeœnia nie ma mowy, abym — jak do tej pory — mieszka³ sam i nie chodzi³ do szko³y.— A dlaczego ty w³aœciwie nie chcesz chodziæ do szko³y? Przecie¿ musisz kimœ zostaæ.Ja chcê na przyk³ad byæ lekarzem i leczyæ dzieci.A ty?— Ja? Nie wiem.Mo¿e milicjantem.— Przyrzeknij mi, ¿e zaczniesz siê uczyæ.Mog³abym ci teraz pomóc i poszed³byœ od razu do szóstej klasy.— Szko³a zawsze mnie nudzi³a.Nie mog³em wysiedzieæ w ³awce.Wola³em wa³êsaæ siê po lesie, chodziæ na ryby.Nie widzia³em w tym ca³ym uczeniu nic m¹drego.— Teraz jest inna szko³a.Przedtem uczy³eœ siê tylko pisaæ i czytaæ.Niemcom nie zale¿a³o, aby polskie dzieci umia³y wiele.— O, popatrz, p³ynie ³Ã³dka — przerwa³ jej.Rzeczywiœcie, blisko brzegu przesuwa³a siê ³Ã³dŸ z niewielk¹ latarni¹, umocowan¹ na dziobie.W œrodku sta³ cz³owiek.Wydawa³ siê ogromny.— Czy on nas widzi? — spyta³a cicho.£Ã³dŸ raptem skrêci³a do brzegu.S³ychaæ by³o tarcie dna o piach a potem plusk i brzêk ³añcucha.Zamarli.Z ³odzi wysiad³o dwóch ludzi.Rozmawiali o czymœ ze sob¹ pó³g³osem, a potem jeden z nich ruszy³ w stronê wiklin.Rozleg³y siê trzaski ³amanych ga³êzi.Tadek podpe³z³ na brzuchu, wzi¹³ ubrania i szybko dopadli wiklin.— Nie zobaczyli nas? — dysza³a wylêkniona.— Na pewno nie.Poda³ jej sukienkê.— Trzymaj to — rzek³a.Cofn¹³ rêkê.— To ryba.Zabra³am j¹.Obserwowali mê¿czyzn na brzegu.Tam gdzie niedawno siedzieli, p³onê³o teraz ma³e ognisko.Mê¿czyŸni krz¹tali siê wokó³ niego.Zawiesili kocio³ek nad p³omieniami i rozmawiali ze sob¹ pó³g³osem.— To rybacy — stwierdzi³ Tadek.— ChodŸmy ju¿ st¹d — poprosi³a.— Nie podobaj¹ mi siê ci ludzie.— Poczekaj — szepn¹³.Nim zdo³a³a zaprotestowaæ, pochylony przeœlizgiwa³ siê miêdzy wiklinami, a potem wyprostowa³ siê i jak gdyby nigdy nic ruszy³ w stronê ognia.Kiedy schyla³ siê po wêdkê le¿¹c¹ na piachu, jeden z mê¿czyzn podniós³ siê i zawo³a³:— Halo, kto tam?Tadek, mrukn¹wszy coœ, poœpieszy³ na brzeg, gdzie mia³ zanurzon¹ siatkê z rybami.Minutê póŸniej by³ ju¿ przy Halinie.— Idziemy — rzek³.S³yszeli podniesione g³osy za sob¹.Po chwili odblask ognia znikn¹³, g³osy te¿ sta³y siê ledwo uchwytne.Krzaki ros³y rzadziej, a¿ w koñcu wydostali siê na ³¹kê.Naraz ujrzeli przed sob¹ ma³¹ figurkê, stoj¹c¹ poœrodku œcie¿ki.— Jêdrek, co tu robisz? Zaczekaj! — wo³ali oboje.Lecz on oddala³ siê szybko.Próbowali go dogoniæ, ale zaraz miêdzy pierwszymi domami miasta zgubili œlad.— Ukry³ siê gdzieœ — powiedzia³a Halina.— Tyle na nas czeka³ — dziwi³a siê.— Myœla³am, ¿e ju¿ dawno œpi w sierociñcu.— WeŸmiesz te ryby do siebie? — spyta³.— Nie mogê.Obieca³am ciotce, ¿e dziœ nie pójdê nad rzekê.Mia³am przez ca³e popo³udnie szyæ sobie u kole¿anki spódniczkê — zaœmia³a siê cicho.— Sam nie zjem wszystkich, zepsuj¹ siê.Trzeba je szybko sma¿yæ.— Mo¿esz zanieœæ Gietkowi.— Tak chyba zrobiê.Odprowadzê ciê tylko pod dom i pójdê do niego.— Lepiej rozstañmy siê na rogu.Ciotka mo¿e czekaæ przed domem jak wczoraj.— Jak chcesz — zgodzi³ siê.— A jutro przyjdziesz do mnie?— Spotkamy siê nad stawem przy wierzbie.Przybiegnê tam zaraz po œniadaniu.— Mieliœmy pójœæ na jagody — przypomnia³.Przy kiosku z gazetami zatrzyma³a siê.— To przy wierzbie, nie zapomnij — szepnê³a.Sta³a blisko.Czu³ zapach jej w³osów, nagrzanych od s³oñca.Pochyli³ siê i szybko poca³owa³ j¹ w policzek.— Dobranoc — powiedzia³a ju¿ z daleka.Jej sanda³y stuka³y rytmicznie o chodnik, coraz ciszej i ciszej
[ Pobierz całość w formacie PDF ]