[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W jednym kącie stało żelazne łóżko zszarym, wełnianym kotem zwiniętym w nogach i chudą poduszką bez poszewki wgłowach.Nic poza tym - ani zlewu, ani kuchni, żadnych garnków, talerzy, ubrańna wieszakach - nic.Chatka pustelnika na ścisłej diecie albo starej wariatki. - Kobieta, która tu mieszkała. Z zewnątrz wtargnął do środka stentorowy bas: - Kto tam jest! Gnoje śmierdzące, jeżeli znowu wyłamaliściezamek, to ja wam zaraz nogi z dupy powyrywam! Na drewnianej werandzie zadudniły kroki i w drzwiach ukazał sięmężczyzna dzierżący w lewej dłoni fuzję, tak jakby to był zerwany po drodzekwiatek. - Ryszardzie, to ja! - Poczekajcie no, gnojki śmierdzące, ja was.- Patrząc namnie, składał się do strzału i dopiero po ułamku sekundy słowa Anny dotarły dojego zakutej pały. - Anna? - Tak, Ryszardzie.Może byś najpierw sprawdzał, do kogo mówisz.To już trzeci raz.Któregoś dnia zagalopujesz się i rzeczywiście kogośzastrzelisz. Była zła, a na Ryszardzie wywarło to natychmiastowe wrażenie.Jak wielki pies, który warczy i za to obrywa od pana po łbie, z miejsca stał siępotulny i zawstydzony.Chociaż po ciemku nie było tego widać, założyłbym się, żeoblał się rumieńcem. - O Jezu, Anno - jęknął w nieudolnym odruchu samoobrony - skądmam wiedzieć, czy to ty, czy nie ty? Nie masz pojęcia, ile razy te sakramenckiebachory się tu włamywały. - Gdybyś był łaskaw spojrzeć, Ryszardzie, zauważyłbyś, że drzwizostały otwarte kluczem.Ile razy jeszcze odbędziemy tę samą rozmowę? Przecieżwłaśnie po to za każdym razem otwieram drzwi kluczem. Wzięła mnie za rękaw i wyprowadziła obok Ryszarda na ganek.Ledwie wyszliśmy, puściła mnie.Ryszard wyszedł za nami i wtedy go poznałem: onteż był przy rożnie.Krewka, nieogolona twarz farmera na wpół zmęczona, na wpółzłośliwa.Własnoręcznie ostrzyżone włosy okalały jego dużą głowę, a oczy i nosjakoś za bardzo sterczały z twarzy.Ciekawe, kim byli przodkowie tego człowiekaparę generacji wstecz. - Pan Ryszard Lee, pan Tomasz Abbey. Niechętnie skinął głową, nie kwapiąc się do podawania ręki. - Pan był wczoraj przy rożnie, co.- Zdanie oznajmujące. - Owszem, byliśmy. Nic innego nie przyszło mi do głowy.Chciałem powiedzieć coświęcej, ale zabrakło mi konceptu.- Matka Ryszarda była Lady Oliwą. Popatrzyłem na Annę z miną "proszę mnie nie bujać", ale onakiwnięciem głowy potwierdziła to, co przed chwilą powiedziała. - Dorota Lee.Lady Oliwa. Ryszard uśmiechnął się, demonstrując nie przystający do jegopostaci, doskonały garnitur białych zębów. - Zgadza się.- Wymawiał to "sze".- I żeby nie to, że takdobrze znałem twojego ojca, Anno, byłbym się założył, że on coś kręci z mojąmamuśką.We dwójkę przesiadywali w tej chałupie więcej niż ktokolwiek z nas. - Ojciec, kiedy pisał "Krainę chichów" przychodził tu zmiasteczka na piechotę dwa i trzy razy na tydzień, żeby odwiedzić Dorotę.Zakładał czarne tenisówki i szedł polami wzdłuż drogi.Nikt mu nawet nieproponował podwiezienia: wszyscy wiedzieli, jak lubi te spacery. Ryszard oparł strzelbę o ścianę i poskrobał się poszczeciniastym podbródku. - A mamuśka zawsze dobrze wiedziała, kiedy on ma przyjść.Szliśmy wtedy do lasu, zbieraliśmy całą bańkę jagód, które ona potem posypywałacukrem pudrem.Kiedy się zjawiał, siadali na ganku i we dwójkę opróżnialipieprzoną bańkę aż do dna.Dobrze mówię, Anno? Zaraz, zaraz, to przecież panchciał pisać książkę o Marshallu, no nie? - Właśnie o tym mówiliśmy, Ryszardzie.Dlatego go tutajprzyprowadziłam, żeby zobaczył domek twojej matki. Ryszard odwrócił się ku otwartym drzwiom. - Tę chatę zbudował dla niej mój tato, żeby mogła sobie czasamipomieszkać w lesie.W rodzinie była kupa dzieciaków i matka stale powtarzała, żeprzydałoby jej się ciche miejsce na odpoczynek.Nie miałem jej tego za złe.Wdomu prócz mnie były trzy siostry i brat.Z całej piątki ja jeden mieszkamdzisiaj w Galen. Przeniósł wzrok na Annę. - Tomaszu: przepraszam cię, za pół godziny mam spotkanie wmieście.Zostaniesz tu, czy wrócisz ze mną? Niespecjalnie uśmiechało mi się łażenie po lesie i pogaduszki zRyszardem, chociaż chętnie porozmawiałbym z nim nieco później, kiedy już Annawyrazi zgodę na książkę.Miałem nadziej, że to zrobi po kolacji u siebie w domui po tej wycieczce, ona jednak nadal nie wypowiadała się definitywnie ani natak, ani na nie, ja zaś bałem się żądać jednoznacznej odpowiedzi. - Chyba lepiej wrócę, może Saxony jest już w domu. - Myślisz, że będzie się o ciebie martwiła? - Jej ton graniczyłz ironią. - Ależ skąd, ja tylko. - Mniejsza o to.Dostarczymy zgubę na czas.W samą porę napodwieczorek.A ty Ryszardzie? Może cię podrzucić? - Nie, Anno, mam swoje pudło.Muszę stąd zabrać pace rzeczy.Dozobaczenia później.- Był już w drodze do środka, ale nagle odwrócił się idotknął rękawa Anny.- Kiepska sprawa z tym Haydenem, co? To już czwarta rzecz,która poszła nie tak.A teraz to już jedna po drugiej. - Nie teraz, Ryszardzie, porozmawiamy później.Nie przejmuj sięna razie.- Mówiła to głosem cichym, monotonnym. - Nie przejmuj się? Jak tu się nie przejmować? Zlałem się wgacie, jak to usłyszałem.Joe Jordan, bidaka, wpadł jak śliwka w szambo. Obserwowałem twarz Anny podczas tej wymiany zdań: tężała zkażdym słowem Ryszarda Lee. - Powiedziałam już: nie teraz, Ryszardzie.Porozmawiamypóźniej. Podniosła rękę, jakby zamierzała go odepchnąć.Jej ustazacisnęły się w linijkę. Otworzyła je na chwilę, jakby zamierzała coś jeszcze powiedzieći wtedy spojrzała na mnie.Ryszard gwałtownie zamrugał powiekami i uśmiechnąłsię szeroko, jakby nagle wszystko zrozumiał. - Racja! Ta moja niewyparzona gęba! - Z uśmiechem pokręciłgłową.- Przepraszam, Anno.Uważaj z nią, kolego, potrafi być cięta jak osa. - Chodźmy już, Tomaszu.Do widzenia, Ryszardzie. Szerokość ścieżki pozwalała nam iść ramię w ramię. - Anno, nie rozumiem pewnych rzeczy. Nie zwolniła kroku, ani nie spojrzała na mnie. - Na przykład? Chodzi ci o to, co mówił Ryszard? Przeczesała dłonią krótkie włosy, ukazując na sekundę spoconeczoło.Przepadam za widokiem potu na skórze kobiety.Jest to dla mnie cośwyjątkowo erotycznego, podniecającego. - Tak, o tym, co mówił Ryszard.A pani Fletcher wypytywała mniedzisiaj rano, czy ten mały od Haydenów śmiał się, kiedy potrąciła go furgonetka. - Coś jeszcze? - Owszem.Ten, który go potrącił - Jordan? Joe Jordan, tak? - wkółko powtarzał, że to wcale nie miał być on i że wszystko się popieprzyło. Nie chlałem wymuszać na niej odpowiedzi, ale byłem ciekaw, cotu się właściwie dzieje
[ Pobierz całość w formacie PDF ]