[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jeżeli jednak kiedykolwiek miał mi wybaczyć naruszenie zasad, totylko dzisiaj, kiedy przyniosłam mu , co chciał. Z drugiej strony nadarzała mu się doskonała okazja, żebydać mi po nosie, zanim wymknę mu się z ręki. - Carol - rzekł Mark z nieoczekiwaną serdecznością.Usiądźz nami, proszę.Musimy podziękować ci za wspaniałe prezent, jaki nam dziśzrobiłaś. Ruchem głowy wskazał postument obok biurka, gdziewdzięcznie rozsiadła się mewa. Chyba jeszcze hardziej nie cierpiałam tego, kiedy był dlamnie miły.Jednak z tym mogę sobie poradzić, pomyślałam; mimu wszystko Narsesjakoś znosił towarzystwo Marka, a wystarczyło tylko spojrzeć na tego ostatniego,aby wiedzieć, że cokolwiek robili razem, musiało to być coś paskudnego. - Bardzo chętnie - powiedziałam.- Czarnoskrzydli są zawszeszczęśliwi mogąc się na coś przydać.W rzeczy samej to dlatego ja tu jestem.Mam pewną propozycję, ale musielibyśmy działać szybko, jeżeli się na tozdecydujemy. Mark spoglądał wyczekująco. - Chcę zwerbować Briana Cornwalla - powiedziałam.- BrianaCornwalla.przypomnij mi, kto to. - Ten tubylec, którego użyliśmy do przeniesienia mewy.D'drendtowie poruszyli się w swoich rurach, jakby zdziwieni.- Ach, tak.Aletamta operacja jest już zakończona, Carol, i to w sposób godny podziwu.Myślę,że przekonasz się o naszej wdzięczności, kiedy ukaże się lista Zasług. - Naprawdę byłabym zobowiązana, gdybyś rozważył możliwośćrekrutacji.To klasyczny przypadek.Przyznaję, że chciałabym go widzieć w moimzespole. Przyglądał mi się ze zdumieniem i miałam nadzieję, że nieposunęłam się za daleko.Oczywiście Mark to sadysta.Gdyby się domyślił, a mógł,że bardzo tego pragnę, to wyraziłby zgodę.Sztuka tylko w tym, aby nie dać mupoznać, że pragnę tego wprost rozpaczliwie.Inaczej odmówiłby tylko po to, żebyzobaczyć, jak zareaguję. Jeden z D'drendtów powiedl!iał: - Te przejścia są kosztowne.Muszą być rejestrowane.To niewydaje się mądrym wykorzystaniem funduszów. Pomyślałam o prywatnych przejściach Marka; zdaje się, żenie był to odpowiedni moment, żeby o nich wspominać. Mark powiedział do D'drendta: - Jednak byłby to całkowicie usprawiedliwiony wydatek.Nawet dobrze by wyglądało, gdyby zapisy wykazywały, że przeprowadzaliśmywerbunek.To nawet mogłoby uprościć sprawę. - Ten kandydat miał umrzeć.Tak nam mówiono.Kiedy się tuznajdzie, może mówić. Mark potrząsnął głową. - Jestem pewien, że Carol potrafi go przypilnować.Maochotę zobaczyć go w swoim zespole, prawda, Carol? - Tak - odparłam z ulgą, ponieważ jeśli Mark skłaniał siędo mojej sugestii, D'drendtowie nie mogli być przeszkodą.- Nie sądzę, żeby byłyz nim jakieś kłopoty. - No dobrze, masz wolną rękę; jednak ponieważ był towyłącznie twój pomysł, nie dam ci nikogo do pomocy.Musisz sama znaleźć sobieludzi.Wydaliśmy już dosyć pieniędzy. Oto typowe "pozwolenie" Marka; gdyby Angelo i Banny nieczekali już na mnie, niczego nie mogłabym zrobić. - Dziękuję - powiedziałam ruszając do drzwi. Czas mnie gonił.Do tej pory Brian powinien już być wmuzeum i czekać; a fala czasu może w każdej chwili zacząć się cofać.- Jeszczechwilę, Carol; chciałbym z tobą pomówić na zewnątrz. Zatrzymałam się, zniecierpliwiona, po drugiej stroniedrzwi.Mark skinął na Narsesa, który umknął jak wystraszony królik.Marknachylił się bliżej i rzekł ściszonym głosem: - Wiesz, C.C., od dawna cię obserwuję.Należysz do tychnielicznych Skoczków, którzy pewnego dnia mogą mi sprawić kłopot.Nie wiem,kiedy przyjdzie ten dzień, ale kiedy już nadejdzie, pamiętaj, że wyświadczyłemci przysługę. Nie widziałam w tym żadnego sensu i myślałam tylko oBrianie. - Będziesz o tym pamiętała? - spytał Mark. - Będę. Dał mi odejść.Wyskoczyłam z biura i pobiegłam Korytarzem,kierując się do laboratorium.Minęło wiele, wiele dni, zanim uświadomiłam sobie,że nazwał mnie wtedy "C.C.". - Ruszamy - powiedziałam do Baty. Zebrała resztę zespołu, wyciągając z łóżek, namawiając,perswadując.Teraz uśmiechnęła się szeroko i otworzyła na oścież drzwilaboratorium. - Alarm! - oznajmiła przebiegając przez pomieszczenie irozganiając obcy zespół jak stado gołębi.- Opuścić laboratorium! Alarm!Sprawdźcie u Narsesa, jeśli nie wierzycie! Wyszli niechętnie, mrucząc coś pod nosem. Angelo wtoczył wózek przykryty pokrowcem i postawił go wewnęce obok mojego fotela. Zespół zajął miejsca.Banny była już przy konsoli,sprawdzając zapis poruszeń Briana.Odwróciła ku mnie zaniepokojoną twarz.-C.C., nie mogę go znaleźć. - Co? - Nie ma w ogniskowej.Nie ma go też przy gablocie z mewą.- Musi być gdzieś w muzeum.Szukaj dalej. Na pewno był gdzieś w muzeum.Prawdziwy rycerz, otrzymawszywiadomość od swej damy, nie odwraca się na drugi bok i nie zapada z powrotem wsen. - Mam go! - krzyknęła z triumfem.- Jest w swoim pokoiku.Ledwie go widzę, coś złego dzieje się z ogniskową. - Znajduje się poza zasięgiem. - To nie to; prawie nic nie widzę.C.C.- to dym! Pożar jużsię zaczął. Stanęłam obok niej przy konsoli i przesunęliśmy ekran napierwsze piętro.Pomarańczowe płomienie, dym i brak ogniskowej tworzyły zupełnygalimatias. - Przecież miał wybuchnąć później. - Ten pożar jeszcze teraz nie powinien być naprawdę wielki,ale może długo się rozwijał. Spojrzałam na ekran. - Jak dla mnie wydaje się dostatecznie wielki. - Może oparli harmonogram na raporcie straży pożarnej.Możedziałamy według przybliżonych danych. - Nieważne - co to za różnica? Obojętne, co się stało, wkażdej chwili możemy stracić zbieżność.Teraz mamy ostatnią szansę. Przesunęłam ekran z powrotem na Briana. - Nie rusza się - powiedziała Banny. Jego biuro znajdowało się na drugim piętrze, w pobliżuschodów.Ogniskowa była na trzecim.Nie mogliśmy wyciągnąć go z miejsca, wktórym się znajdował; nie przy tej fali i zbieżności, która w każdej chwilimogła się skończyć. Angelo podszedł do ekranu. - Zaczadzenie - powiedział.- Twój przyjaciel jestnieprzytomny. Weszłam do niszy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]