[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Lusin śmiał się i tupał nogami, Aniołwściekle warczał ukazując kły i nawet Andre się uśmiechał.Niezdarzało się nam - nie mówię oczywiście o Aniele - nigdy przedtem walczyćna śmierć i życie i pierwsze powodzenie zawróciło nam w głowach.W każdymobudził się instynkt wojownika, który pozornie został wiele pokoleń wsteczwytrzebiony ze świadomości ludzkiej. - Na atomy! -wrzeszczał Lusin.- W strzępy! Tak trzeba! Andreuspokoił się pierwszy. - Oni powtarzają atak -powiedział. Niszczyciele znów napierali na naspółkolem.Nie wiem czemu, ale byłem przekonany, że zmienili plan natarcia.Środek szyku poruszał się ostrożniej niż skrzydła, które starały się zajść zboków i stamtąd zmiażdżyć nas między wystrzelanymi naprzeciw siebie polami.Gdybym natomiast znów wyrwał się do przodu, spokojnie wycofaliby się zcentrum szyku i bez trudu rozprawili z mymi przyjaciółmi pozbawionymiosłony z flanki.Plan obliczony był na tak głupiego przeciwnika, że poczułem donich pogardę.Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że nigdy nie należy uważaćwroga za durnia. - My również powtórzymy napad, aletym razem inaczej - powiedziałem.Mój plan opierał się na szybkości izgraniu naszej akcji. Kiedy Niszczyciele dostateczniesię zbliżyli, my, zwarci w pięść - trzech ludzi z przodu i kulejący Anioł z tyłu- uderzyliśmy na ich lewe skrzydło.Wszystko było drobiazgowo wyliczone idoskonale się udało.Napadając na lewe skrzydło jednocześnie oddalaliśmy się odprawego, przez co osłabialiśmy jego uderzenie, z centrum szyku można siębyło chwilowo nie liczyć, bo nauczone doświadczeniem Zływrogi nie wyrywałysię pod ogień pól sztyletowych. Tym razemdziałając czterema zwartymi polami unicestwiliśmy sześciu Niszczycieli izmusiliśmy ich do ucieczki całą lewą flanką.Nie mogliśmy ich ścigać, botrzeba było obrócić się ku centrum i prawemu skrzydłu.Krótkim wypadem również itę formację zmusiliśmy do wycofania się.Pole bitwy usiane było szczątkamizniszczonych wrogów i zalane ciemną cieczą, ich krwią. Powtórnie schroniliśmy się w cieniu ściany. Te piekielne stworzenia szybko jednak uczyły się nabłędach.Zrozumiały, że atakując tyralierą jedynie narażają się na ciosynaszych siłowych szpad.Obecnie więc szły trzema zwartymi grupami po jakieśdwadzieścia sztuk w każdej, cielsko przy cielsku, oko przy oku.To samo, czymodparliśmy ich drugi atak - wielokrotnie wzmocnione, zwarte w pięść pole -teraz obracali przeciwko nam.Żadnym, nawet najszybszym wypadem, niemogliśmy stłumić tak silnego, skoncentrowanego siłowego strumienia.Wtej sytuacji czas naszego życia zależał jedynie od szybkości ruchu wrogów. Andre jeszcze niezupełnie doszedł do siebie ponapadzie pierwszego Niszczyciela, lecz był zupełnie spokojny.Popatrzyłem nań i domyśliłem się, co ma na sercu. -Zdążysz jeszcze wywołać gwiazdolot i nagrać pożegnanie - powiedziałem iodwróciłem twarz. Zływrogi nie spieszyły się, bowiedziały, że im już nie umkniemy, i nacierały z rozwagą.Andre wywołałstatek.Nigdy jeszcze nie słyszałem tego gorącego, porywczegoczłowieka mówiącego tak spokojnie i rzeczowo. - Żanno!Olegu! - dyktował.- Za dwie minuty już mnie nie będzie.Kocham was! Bądźcieszczęśliwi! - Obejmijmy się, przyjaciele! - zwróciłsię do nas.- A potem zaatakujemy ich po raz ostatni.Nie ma sensu ciągnąć tegodalej. Uścisnęliśmy się i ucałowali.Trub przytuliłsię do mego ramienia i łkał jak człowiek.Czułość okazana temu dziwnemustworzeniu niemal pogodziła je z nadchodzącą śmiercią.Dałem znak i wszyscyrzuciliśmy się na centralną grupę wroga. Tak jak siętego obawiałem, nie udało nam się niczego dokonać.Nie zdołaliśmy nawetskupić swych pól w jedno ostrze, gdyż skuwające nas łańcuchy przeciążeń byłyzbyt silne.Jedynie Lusin przebił jednego Niszczyciela i sam natychmiastupadł.Nie chciałem krzyczeć ani wołać o pomoc, ale jęk rozpaczy mimo woliwydarł mi się z piersi.Obok mnie krzyczał Andre
[ Pobierz całość w formacie PDF ]