[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Około południa dorożka przybyła wreszcie na miejsce i zatrzymała się przed samotnym budynkiem w szczerej pustce, którą łączył ze światem plant kolejowy.Na dole był sklepik z jaskrawym szyldem.W głębi mieścił się lokal rodziny żydowskiej, której liczni przedstawiciele ukazali się we drzwiach, gdy dorożka obok nich stanęła.Dzieci skostniałe prawie od zimna wytrzeszczonymi oczyma przypatrywały się tej "kamienicy", zbudowanej z belek na pół zmurszałych, zapewne po spadłej z etatu karczmie lub stodole, a umalowanej na kolor cielisty z czerwonymi ornamentami około drzwi i okien.Wiktor wysiadł i poprosił jedną z osób przypatrujących się, czy nie można by dla rozgrzewki dostać kieliszka monopolu.Zaraz wyniesiono przed dom butelkę i cała rodzina wychyliła po kieliszku.Dryndziarz zmuszony był przełknąć dwa, gdyż po pierwszym całkiem nie mógł dojść istotnego smaku.We mgle widać było jakieś szare zarysy.Żydkowie objaśnili, że to właśnie jest dworzec kolejowy.Pociąg idący w stronę Sosnowca miał ukazać się za jakie trzy kwadranse.Judym musiał się spieszyć.Familia miała go odprowadzić jeszcze kawałek drogi, a nie dochodząc miasteczka cofnąć się, ,wsiąść w czekającą dryndę i wrócić do Warszawy.Szli tedy wszyscy prędko, prędko, brzegiem plantu, po zmarzniętej grudzie ścieżki.Wiktor biegł przodem.Zdawało mu się, że już późno, że pociąg idzie.Wtedy biegł szybko.Oni pospieszali za nim, naśladując jego ruchy.Czasami znowu zwalniał kroku i mówił jeszcze urywanymi zdaniami, radził żonie zrobić to i tamto.Ona chciała jeszcze poruszyć tysiące rzeczy, miała nadzieję, że go co może zatrzyma, choćby na dzień, na parę godzin.Myśli w jej głowie splątały się i tak jak te płatki śniegu snuły po mózgu.Czuła w ustach, w gardle, wewnątrz siebie palący smak wódki i jakieś odurzenie zmysłów.Było jej wszystko jedno, a razem taki żal! Serce ściskało się jakby je cienka nić przewiązała i rznęła.Ale nade wszystkim stała nierozumna pewność, że cokolwiek kto kiedy zrobił na świecie i w jakimkolwiek celu, to ona jedna jedyna musi dźwigać ciężar tego wszystkiego.Musi wyżywić te dzieci.On, Wiktor, odchodzi.To nie ma gadania, musi.Och, jak pali ta wódka! Taki dym w głowie, taki głupi dym.Trzeba przecie rozumieć, co i dlaczego.Skoro urodziła dzieci, to je musi nieść na sobie.Jak to zwierzę, jak to Zwierzę.Wiadoma rzecz.Ojciec może odejść, a ona nie.Ona matka.To się nazywa tak matka.Rozumie się, że on musi iść, jeszcze jak się to rozumie! Pod sercem leży to rozumienie niby dziecko poczęte, jak rana leży otwarte, w którą się wieczny piasek sypie.We wnętrzu piersi leży zgoda na to odejście.O kilkaset kroków przed pierwszymi domami mieściny Wiktor zatrzymał się i rzekł, jako trzeba się już pożegnać.Głos jego drgnął.Po obydwu stronach twardej i szerokiej szosy, na którą weszli, czerniały rokiciny.Ciemnobrunatne, śliskie, okrągłe pręty ich gałązek tłukły się o drewna mocnej bariery pomalowanej czarną farbą.Był to okrutny, przejmujący głos.Wiatr ciął dołem, pod barierami, i zmiatał z drogi cienkie fałdy śniegowe, odsłaniając lód ciemny i grzebienie grudy startej przez koła wozów.- Wiktor - jęknęła Judymowa - nie rzucisz mię?Bój się ty Boga, Wiktor.:- Masz ci.teraz.- Bo jakbyś mię puścił kantem!- No i teraz pora na takie rzeczy.Kolej idzie.Trza przecie mieć rozum.- Żebyś wiedział, że te dzieci, to przecie twoje.Wiktor, Wiktor.: - łkała cichym, bojaźliwym, umierającym głosem.- Ale napiszę, jak tylko pierwszą robotę dostanę.I pierwszy pieniądz to samo przyślę.Cóż ty myślisz.Prędko ją objął, uścisnął.Później dzieci.Nim się obejrzeli, odszedł drogą.Wlekli się za nim, ale machnął ręką raz i drugi, nakazując im powrót.Z dala jeszcze raz krzyknął, żeby wracali, bo dryndziarz zniecierpliwi się i odjedzie.Stanęli tedy w miejscu i patrzeli na jego postać.Widać było palto odsiedziane, spodnie z nędznego kortu, wypchnięte na kolanach, szerokie, nie zakrywające cholewek kamaszków, kapelusz zrudziały, płaski "melon".Tylko twarz już im zginęła.Judymowa rzekła do dzieci wśród łkania:- Widzicie, to ojciec tam idzie.Ta ojciec.tam.Franka nie zdziwiła ani trochę ta wiadomość.Stał sobie najspokojniej i dłubał palcem w nosie.Postać Judyma coraz słabiej czerniała wśród lecącego śniegu, wreszcie raptem zsunęła się za pochyłość gruntu i znikła z oczuWtedy Judymowa chwyciła Karolę za rękę i biegła z powrotem, żeby jak najmniej tracić czasu, za który płaciło się dorożkarzowi.Jęła przywoływać Franka, który z niekłamaną satysfakcją puszczał na szosę bryłki zmarzniętej grudy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]