[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zas³ania wejœcie pod nawis.- Mo¿na przesun¹æ.- Z pewnoœci¹ nie.Pieñ wa¿y co najmniej trzy tony i tkwi w wodzie od lat.- No, trudno liczyæ na sukces tak od razu - pocieszy³ mnie.W kilka minut póŸniej nowy tor wodny.Wydawa³ siê za p³ytki nawet dla ³odzi.Mimo to jednak polecieliœmy wzd³u¿ niego.Osiemset metrów od ujœcia woda pieni³asiê na katarakcie.Zawróciliœmy.Kiedy osi¹gnêliœmy granicê, jak¹ wyznaczy³em dla kierunku pó³nocnego, by³ ju¿jasny dzieñ.Doliny na wybrze¿u ust¹pi³y miejsca wysokim, stromym ska³om, które schodzi³ypionowo do morza.- Czy to siê daleko ci¹gnie? - spyta³em wskazuj¹c na wschód.- Oko³o dwudziestu kilometrów, a¿ do zatoki Lairg.- Zna pan te miejsca?- Czêsto tam bywa³em.- S¹ tam jakieœ jaskinie?- Nie ma ¿adnej.Oczekiwa³em takiej odpowiedzi.Wskaza³em palcem na zachód, gdzie za zas³on¹deszczu i niskich chmur majaczy³o górzyste wybrze¿e.Tam równie¿ ska³y opada³ystromo do morza, a¿ do wejœcia do przesmyku Torbay.- A tam? - spyta³em.- Tam nawet mewy nie buduj¹ gniazd.Powróciliœmy do miejsca startu i polecieliœmy na po³udnie.Miêdzy wysp¹ Torbay awybrze¿em szkockim morze ginê³o pod grub¹ warstw¹ bia³ej piany.Potê¿ne falebieg³y na wschód.D³ugie smugi kremowej piany tworz¹cej siê na rafach sprawia³yniesamowity widok.Nie widaæ by³o statków, nawet wielkich ³odzi rybackich.Naszhelikopter podskakiwa³ w porywach wichru, dr¿a³ we wszystkich spojeniach itrz¹s³ siê, jak zwariowany poci¹g wyskakuj¹cy z szyn.Prawdê mówi¹c, godzinatakiej podró¿y to by³o a¿ nadto, by siê zraziæ do helikopterów na resztê¿ycia.No, przynajmniej do momentu powrotu na statek, ko³ysz¹cy siê w tejchwili w dymi¹cych wirach przesmyku.Po tej ostatniej refleksji poczu³em niejakiszacunek dla maszyny Williamsa, a zw³aszcza dla jego sztuki.A zatem polecieliœmy trzydzieœci kilometrów na po³udnie - jeœli oczywiœcie mo¿nanazwaæ lotem skoki w powietrzu.W dodatku te trzydzieœci kilometrów wyd³u¿y³osiê trzykrotnie, gdy¿ chcia³em zbadaæ wszystkie przejœcia miêdzy wyspami aSzkocj¹, wszystkie naturalne schronienia, wszystkie fiordy.Lecieliœmy nawysokoœci szeœædziesiêciu metrów, czasami nawet mniej, gdy¿ si³a deszczuskutecznie wyklucza³a dzia³alnoœæ wycieraczek, i aby zobaczyæ powierzchniêmorza, musieliœmy czêsto schodziæ a¿ do wysokoœci fal.Obserwowaliœmy wszystkobacznie, ale nie znaleŸliœmy nic.Spojrza³em na zegarek.By³a dziewi¹ta trzydzieœci.Coraz póŸniej i - ¿adnegorezultatu.- Ile jeszcze helikopter mo¿e wytrzymaæ? - spyta³em.Williams by³ spokojny i nie sprawia³ wra¿enia zmêczonego.Wydawa³o mi siê, ¿ebawi go ten lot.- Patrolowa³em sto piêædziesi¹t mil morskich podczas pogody gorszej ni¿ ta -odpowiedzia³.Tak, po poruczniku Williamsie nie widaæ by³o œladu napiêcia,niepokoju czy zmêczenia.Sprawia³ nawet wra¿enie zadowolonego z siebie.- S¹dzê,¿e to raczej nale¿a³oby siê spytaæ, ile pan wytrzyma.- Ja? Mam dosyæ.Co z tego, kiedy muszê kontynuowaæ.Powróæmy do miejsca startui obleæmy ca³e Torbay.Przede wszystkim wybrze¿e po³udniowe, nastêpnie drogê napó³noc wzd³u¿ zachodniego wybrze¿a, na wschód - a¿ do wioski, a potem wzd³u¿przesmyku.- Wed³ug rozkazu.Williams skierowa³ helikopter na pó³nocny zachód.Zrobi³ to w g³êbokim wira¿u,który dos³ownie zmia¿d¿y³ mi ¿o³¹dek.- Kawa i kanapki s¹ w skrzynce za panem - zaproponowa³.Nie skorzysta³em.Kawa ikanapki pozosta³y tam, gdzie by³y.Straciliœmy czterdzieœci minut na przelot czterdziestu kilometrów, by osi¹gn¹æwschodni cypel wyspy.Posuwaliœmy siê do przodu trzy metry, a wiatr cofa³ nasdwa.Widzialnoœæ by³a prawie równa zeru.Williams pos³ugiwa³ siê wy³¹cznieprzyrz¹dami.W takich warunkach powinien by³ zgubiæ cel ju¿ z dziesiêæ razy, ale- o dziwo - piaszczysta zatoka ukaza³a siê spoza zas³ony z deszczu przed naszymnosem, tak jakby prowadzi³o nas radiolatarnia.Zaczyna³em ufaæ Williamsowi,cz³owiekowi, który wiedzia³, dok¹d leci, przesta³em natomiast ufaæ sobie, bozacz¹³em wierzyæ, ¿e nie wiem, dok¹d lecê.Pomyœla³em przez chwilê o wujuArthurze, szybko jednak skierowa³em moje myœli w inn¹ stronê.- Proszê spojrzeæ - odezwa³ siê pilot mniej wiêcej w œrodku po³udniowegowybrze¿a Torbay.- Oto miejsce, które by doskonale pasowa³o do naszych celów.Mia³ racjê.Bia³y trzypiêtrowy kamienny dom w stylu georgiañskim wznosi³ siê napolanie w odleg³oœci stu metrów od brzegu i trzydzieœci metrów nad brzegiem.By³o to domiszcze, jakich wiele mo¿na znaleŸæ na okolicznych wysepkach.Kto jezbudowa³ i po co - pozostanie dla mnie na zawsze tajemnic¹.Oœrodkiem naszegozainteresowania nie by³ jednak dom, ale du¿y hangar dla ³odzi, zbudowany nadbrzegiem niewielkiego basenu po³¹czonego kana³em z morzem.Williams bez s³owawyl¹dowa³ za zas³on¹ z kêpy drzew rosn¹cych poza domem.Wyci¹gn¹³em plastykowy worek, który mia³em w zanadrzu koszuli i wyj¹³em z niegodwa rewolwery.Lugera w³o¿y³em do kieszeni, a liliput znalaz³ siê w mojej lewejd³oni.Williams udawa³, ¿e nic nie widzi i cicho gwizda³.Dom by³ od dawna nie zamieszkany.Dach zapad³ siê miejscami.S³one morskiepowietrze naruszy³o farbê na œcianach i odlepi³o tapety.Pokoje, które zbada³emprzez wybite szyby, by³y pe³ne gruzu.Powierzchniê ma³ego w¹wozu prowadz¹cego dominiaturowego portu pokrywa³a gêsta piana.Œlady w b³ocie, pozostawione przezmoje nogi, œwiadczy³y, ¿e od dawna nikt têdy nie przechodzi³.Hangar mierzy³dwadzieœcia metrów na szeœæ.Wielkie wrota na potrójnych zawiasach oraz dwiewielkie zasuwy by³y z¿arte przez rdzê.Uœmiechn¹³em siê z ¿a³oœci¹, lituj¹c siênad sob¹ samym i zawróci³em do helikoptera.Dwa razy w ci¹gu nastêpnych dwudziestu minut odnajdowaliœmy podobne domy ihangary.Badanie ich w zasadzie mija³o siê z celem, mimo to obejrza³em wszystkiedok³adnie.Ostatni mieszkañcy tych domostw musieli umrzeæ na d³ugo przed moimurodzeniem.Mieszkali w nich jednak kiedyœ z rodzinami.Ludzie ci byliprawdopodobnie dobrze sytuowani, mieli jakieœ tam ambicje, wiarê w siebie samychi przysz³oœæ.W innym bowiem wypadku nie budowaliby tych wielkich domostw dlaswoich wielkich rodzin.Teraz nie pozosta³o po nich nic, prócz tych wal¹cych siêpomników, œwiadków optymizmu, który sp³ata³ tragicznego figla
[ Pobierz całość w formacie PDF ]