[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pochyliwszy groźnie łby, orały hałaśliwie podszycie lasu niczym żywe spycharki.Na potężnych udach samca-przewodnika stał Blizzard.Jedną ręką trzymał się za krótki ogon potwora, drugą, uzbrojoną we włócznię, poganiał go.Jego biała sierść była potargana, szczerzył zęby, kręcił głową jak w ekstazie na wszystkie strony i wydawał przenikliwe, radosne okrzyki.Na postępujących z tyłu zwierzętach siedzieli, uczepieni ich kurczowo, wojownicy Blizzarda i Goodlucka.Kiedy ten osobliwy pochód przeszedł, Steve i Bailey podbiegli do jeepa, ale dla tamtych dwóch było za późno na wszelką pomoc.Po najemnikach nie było już śladu, jeżeli nie liczyć sześciu zabitych; czterech z nich trafił Bailey, dwaj pozostali nie zdążyli się skryć i zostali rozdeptani przez stado baluchiteriów.Szybko wyładowali jeepa i wspólnymi siłami doprowadzili go do porządku, umocowali zwłoki na przyczepie i podjechali do helikoptera.W kilka minut później pojawili się Ruiz i Goodluck.Steve poinformował ich o ostatnich wydarzeniach.Ruiz zbladł na widok zwłok Murchinsona.- Co za łotry! -załkał, kopiąc z niepohamowaną wściekłością przednie opony swojego jeepa.- Weź helikopter i zawieź pannę Brookwood do twierdzy- powiedział Steve -Ja pojadę jeepem.Meksykanin potrząsnął w milczeniu głową, przeniósł zwłoki do samochodu i ułożył sobie na kolanach głowę przyjaciela, po czym zamarł w bezruchu, wpatrując się przed siebie.Pozostali trwali przez dłuższą chwilę w milczeniu.Wszyscy odczuwali zmęczenie i przygnębienie.Steve narwał całą garść trawy i zaczął nią czyścić kokpit helikoptera.Bailey pomagał mu.Zmoczył suchą trawę wodą z menażki.-To byt jego przyjaciel? - zapytał.-Właściwie wszyscy jesteśmy tu przyjaciółmi - odparł Steve.- Przybyli tu razem dwanaście lat temu, z tej samej przyszłości.-Jeżeli o mnie chodzi, to zostanę tu tylko pięć lat, ani dnia dłużej.Nikt nam nie mówił, że trzeba tu będzie nadstawiać głowy.Steve spojrzał mu prosto w oczy.- Nie będzie pan miał innego wyjścia, jak wytrzymać tu dłużej.Po prostu oszukano nas.Żywe, piwne oczy Baileya wpiły się w niego.- Co pan wygaduje?Steve wyjaśnił mu sytuację.Szczęki Baileya zadrżały, nieznacznie potrząsnął głową, po czym osunął się na płozy śmigłowca i utkwił wzrok w swoich pokrytych krwią dłoniach.Wreszcie ściągnął z głowy hełm i otarł czoło ramieniem.- Czy panu niedobrze, Bailey?- Usiłuję właśnie obudzić się, człowieku.OBUDZIĆ!- Niestety, to nie sen, mister Bailey.Z południowej strony zbliżał się do nich Blizzard, wiodąc dwudziestu swoich wojowników i Goodlucka.Po zwycięstwie nad najemnikami oraz zdobyciu kilku wielbłądów, byli w radosnym nastroju, który przygasł, gdy zobaczyli posępne miny mężczyzn.- Charles zginął- powiedział Goodluck.Blizzard, którego śnieżnobiała zazwyczaj sierść była teraz zabrudzona i spryskana krwią, przecisnął się do przodu.W jego ciemnych oczach płonął groźny żar, nie zagasły jeszcze po podniecającym polowaniu.Podszedł do jeepa, w którym siedział Ruiz, spojrzał na zwłoki, po czym obmacał dłońmi czoło i policzki Charlesa - jak ślepiec, który chce wbić sobie w pamięć kształt twarzy.Następnie odwrócił się, wyprostował na pełną wysokość i podniósł do góry pięści, jak gdyby chciał uderzyć się w piersi, po chwili opadł jednak na czworaka, wydając przy tym pomruk zdradzający jego głęboką udrękę.- Musimy wydostać się stąd, zanim ogień odetnie nam drogę- ostrzegł Steve.- Uciekaj z samicą- odparł Goodluck.-My doprowadzimy samochody na miejsce.I zwłoki.Bailey spojrzał na niego osłupiały.- Hej! - zawołał.- Czy to on tu dowodzi? Niech mnie diabli.- Urwał, kiedy Goodluck wprawnie wysunął pusty magazynek z pistoletu maszynowego i włożył nowy.- Proszę, panno Brookwood - powiedział Steve.- Zaprowadzę panią w bezpieczne miejsce.- Pomógł jej wejść do kokpitu, zaryglował drzwi i wdrapał się na fotel pilota.Kiedy zapuścił silnik, zorientował się, że nadajnik był przez cały czas włączony.Usłyszał głos Jerome'a, który wraz z Leonardem przebywał na wschodzie.Nie rozwodząc się zbytnio, poinformował go o ostatnich wydarzeniach., Jerome zaklął wściekły.Kiedy śmigłowiec oderwał się od ziemi, Steve zauważył, że czterech lub pięciu pędraków uczepiło się płóz; widocznie chcieli ułatwić sobie powrót.Poczuł nagle narastającą, bezpodstawną złość na tych nieproszonych pasażerów, stłumił ją jednak, powtarzając sobie w duchu, że może właśnie pędraki uratowały im życie.Zdjął prawą dłoń z drążka sterowego i spojrzał na nią-: Dygotała jak liść osiki.- Cholera! - zaklął.- O, przepraszam, panno Brookwood.Ale ona nie zwracała na niego w ogóle uwagi.Siedziała skulona w fotelu, kryjąc twarz w dłoniach.Czuł piekielny ból w ramieniu, rana zaczęła znowu krwawić.W dole ujrzał jeepa z Jeromem i Leonardem.Przez radio podał im pozycję pozostałych i po chwili samochód skręcił, aby dołączyć do konwoju.Był to smutny powrót, najbardziej krwawy dzień od wielu lat.Nina zaopiekowała się dziewczyną, następnie opatrzyła Steve'owi ramię, podczas gdy składał meldunek Harnessowi.Nastała pełnia upalnego lata.Znowu kilka osób zamierzało opuścić obóz, aby jesienią popłynąć statkiem na Atlantydę, wśród nich Algare, z zawodu stolarz, w twierdzy- "złota rączka" do wszystkiego.Chciał spróbować szczęścia na Atlantydzie, otworzyć tam własny warsztat.Załoga twierdzy skurczyła się do garstki mężczyzn i obydwu kobiet.Przez cały lipiec borykali się z infekcją, wszyscy cierpieli na ogólne osłabienie, gorączkę i biegunkę.Steve powracał powoli do zdrowia.Ramię goiło się długo, jątrząca się rana wywołała gorączkę, trawiącą Steve'a przez kilka tygodni.Kiedy odzyskał już siły na tyle, że mógł chodzić po obozie, zaczął odwiedzać Jane Brookwood.Rozmowy z nią dawały mu niejasną świadomość powrotu, przynajmniej w myślach, do świata, który stawał się dla niego coraz bardziej nierealny.Wydawało mu się, że tkwi w niej jeszcze woń tamtej odległej rzeczywistości związanej z Lucy, że wystarczy podążyć jej śladem, aby trafić z powrotem poprzez tajemniczą bramę, za którą otworzy się przed nim utracona przeszłość przyjmując go ochoczo jak syna wracającego po długiej rozłące.Niekiedy pamięć płatała mu figla i zwracając się do dziewczyny, mówił do niej: Lucy.Obejmowała go wtedy ramieniem, nakrywając jego dłoń swoją.Te momenty zachowywał w pamięci, przepełniały go bowiem całego.Pewnego dnia do jego pokoju weszła niespodzianie Nina.Wychodząc, wzięła go na bok i - oceniając opacznie jego zamiary - poprosiła, żeby zostawił dziewczynę w spokoju, gdyż wydarzenia, jakich stała się świadkiem przy lądowaniu, wywołały u niej ciężki szok, z którego nie otrząśnie się już chyba w ogóle.Była zdania, że dziewczynę powinno się wysłać na Atlantydę, aby miała złudzenie, że wydostała się z piekła i powróciła do cywilizacji.Steve patrzył na postarzałą twarz Niny, na głębokie zmarszczki rysujące się wokół jej oczu i kącików ust, po czym w milczeniu kiwnął głową.- Steve, jesteś ciężko chory - zaszlochała nagle Nina.Odwróciła się śpiesznie i pobiegła przed siebie.- Dlaczego ona płacze?- zapytał Steve na głos, unosząc dłoń w bezradnym geście.Powoli wrócił do baraku i stanął przed lustrem wiszącym nad zadrapanym zlewem.Mężczyzna, którego teraz dojrzał, był trochę podobny do jego ojca
[ Pobierz całość w formacie PDF ]