[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tylko na was czekamy. Ruszyłem ku planetolotowi iwtedy usłyszałem krzyk Andre, ochrypły i przerywany.Dusili go, a on sięwściekle wyrywał.Czułem pulsację jego pola. - Eli,pomóż! - krzyczał Andre.- Eli! Eli! Rzuciłem się ku niemu.Nie dojrzałem go.Nad ciemną ziemią jaskrawo połyskiwały gwiazdy, powietrze było spokojne iprzejrzyste.Gdzieś obok mnie dławił się i wołał o pomoc Andre.Słyszałemgo zupełnie dokładnie, wiedziałem, że mu kneblują usta, a on się wyrywa i znówkrzyczy: - Eli! Eli! Na pomoc! - Niewidzialni! - wrzasnąłem i rzuciłem swoje pole wkierunku krzyku; nie zdając sobie nawet sprawy, że jest równie niebezpieczne dlaAndre, jak i dla napastników. Wtedy zobaczyłemAndre po raz ostatni.Moje uderzenie odrzuciło któregoś z atakujących goNiewidzialnych.W powietrzu nagle zjawiły się nogi Andre, wścieklewierzgające i zadające komuś ciosy.Widać było tylko nogi! Na miejscu, gdziepowinien być tułów i głowa, spokojnie świeciły gwiazdy.Od tej pory minęłowiele lat, ale ciągle jeszcze widzę ten obraz: same tylko zawieszone wpowietrzu, walczące nogi Andre. Nie zdołałem zewrzećjeszcze całkiem pola, kiedy zadałem nowy cios.Wiedziałem, że koledzy spiesząjuż na pomoc i najważniejszą rzeczą w tej pierwszej minucie bitwy było niepozwolić wciągnąć Andre w całkowitą niewidzialność, zanim reszta ludzi niewłączy się do walki.Chciałem całkowicie odkryć Andre, ale chybiłem.Jakaś nowasiła podrzuciła mnie w powietrze.Rozejrzałem się i pojąłem, że stałem sięniewidzialny.Nie znalazłem swojego tułowia i nóg.Widziałem przez swojeciało kamyki i trawki na ziemi, które szybko oddalały się i nikły wciemnościach nocy.Jakieś elastyczne pęta wiązały mi ręce i ciągnęłyku górze.Choć zaskoczony, do granic możliwości napiąłem swoje pole izatrzymałem wznoszenie.Teraz kołysałem się o jakieś pięć metrów nadgruntem.Andre nadal krzyczał, ale jego głuchy, przerywany głos dobiegałgdzieś z wysoka.Powoli, lecz nieustępliwie ciągnięto go do góry.Znów byłcałkowicie niewidoczny. W dole zobaczyłem biegnącychludzi kierujących się na krzyk Andre.Ja sam napinając maksymalnie pole, aby niedać się pokonać, walczyłem w milczeniu.Leonid zatrzymał się pode mną iuniósł głowę do góry. - Gdzie jesteście? - krzyczałzatrwożony.Gdzie jesteście? Nie widzę was! Cośwstrętnie szorstkiego i zimnego zakryło mi usta.Wyrwałem się i krzyknąłem: - Koncentrujcie na mnie swoje pola! Andre unosządo góry! Tym razem dźwignie ścisnęły moją głowę iszyję tak silnie, że płucom zabrakło oddechu.Przed oczami zamigotałyczerwone kręgi, ale równocześnie poczułem, jak napełnia się siłą moje słabnącepole.Niemal traciłem już przytomność z braku powietrza, ale nie straciłemjasności myśli.Nie użyłem pola natychmiast, lecz trochę jeszcze opierałem się,nie dając się wlec do góry, a kiedy już nie mogłem wytrzymać, szarpnąłem się zewszystkich sił. Osaczający mnie przeciwnicynajwidoczniej nie oczekiwali takiego uderzenia i zostali odrzuceni jakpiórka.Jeden, zupełnie porażony ciosem pola, wypadł z niewidzialnościi runął obok mnie na ziemię.Nie traciłem czasu na przyglądanie mu się.Poderwałem się na nogi i wezwałem awionetkę.Obok wznosiła się ku górzeawionetka Romera. - Strzeżcie się, oni sąniewidzialni! - krzyknąłem i usłyszałem jeszcze, że Leonid polecił uruchomićlokatory planetolotu. Wzniosłem się do góry izatrzymałem awionetkę. Romero także znieruchomiał wpowietrzu.Wsłuchiwaliśmy się w ciszę, w nadziei, że usłyszymy jeszczekrzyki Andre.Głosów nie usłyszałem, ale wydało mi się, że z boku dobiegajęk i odgłos przerywanego oddechu.Rzuciłem się w kierunku tych odgłosów walki,obmacując przezroczyste powietrze liniami pola siłowego.Romero czynił tosamo, ale żaden z nas niczego nie wykrył. - Trzebajakoś zracjonalizować nasze poszukiwania - powiedział Romero zbliżając siędo mnie.- Zgodzi się pan, że miotanie się na oślep. - Oni go uniosą ze sobą! - mówiłem nie słuchając go.-Porwą i uniosą, niech pan to zrozumie!. - Oni jużporwali Andre.Pytanie, gdzie się ukryli? Szukamy ich nad polem walki, aoni mogli już dawno opuścić planetę.Trzeba wezwać gwiazdoloty. Na statkach już wiedziano o nieszczęściu Andre.Lokatory pokładowe przeszukiwały przestrzeń wokół planety.Czułość tychurządzeń jest taka, że wykrywają przedmiot wielkości guzika z odległości stutysięcy kilometrów.Andre i jego porywacze byli więksi od guzika, a statkiznajdowały się w odległości mniejszej niż sto tysięcy kilometrów, ale nawetśladu Zływrogów nie wykryły.Nie wiedzieliśmy jeszcze wówczas, że wszelkie typylokatorów są bezsilne wobec ich urządzeń ekranujących.Skuteczne środki walki zniewidzialnymi należało dopiero wynaleźć.Obecnie każdy rozumie, żenierozważnie uwikłaliśmy się w walkę, wprawdzie dobrze uzbrojeni, jak tegopóźniej dowiedliśmy, ale nie mając zupełnie pojęcia, jakie środkitechniczne będą do tej walki potrzebne.Byliśmy podobni do ślepego gigantarzucającego się wściekle na widzących wrogów, którzy oczywiście będą mieli zaswoje, jeżeli dostaną się w jego ręce, jeżeli się dostaną!.Nieszczęście -porwanie Andre - już nas dotknęło, ale nikt nie zdawał sobie sprawy z wielkościtego nieszczęścia.Możliwe zresztą, że dobrze się stało.Gdybyśmy dokładniewiedzieli, co nam grozi, niemal na pewno nie odważylibyśmy się takryzykować, jak ryzykowaliśmy i nie osiągnęlibyśmy takich sukcesów, jakiestały się naszym udziałem. Ja najmniej ze wszystkichpojmowałem daremność naszych ówczesnych poszukiwań
[ Pobierz całość w formacie PDF ]