[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Naprawdê dziwne.Dobrze, ¿e Edna nie czeka³a.Widz¹c zaskoczenie na twarzy inspektora, wyjaœni³a.— To jedna z dziewcz¹t z biura.Przysz³a do Sheili dziœ wieczór i czeka³a trochê, ale po chwili stwierdzi³a, ¿e nie mo¿e zostaæ d³u¿ej.By³a z kimœ umówiona.Powiedzia³a, ¿e porozmawia z ni¹ jutro.Inspektora nagle oœwieci³o.Dziewczyna, któr¹ min¹³ na ulicy! Teraz wiedzia³, czemu przywiod³a mu na myœl buciki.Jasne.To by³a osoba, która przyjê³a go w Biurze Cavendish, a potem, kiedy wychodzi³, trzyma³a bucik ze z³amanym obcasem, i roztrz¹sa³a, jak dostanie siê do domu.Dziewczyna o nieokreœlonym wygl¹dzie, niezbyt ³adna, ssa³a cukierek podczas rozmowy.Zastanawia³ siê daremnie, co chcia³a powiedzieæ.Czy mia³a zamiar wyjaœniæ, dlaczego odwiedzi³a Sheilê Webb, a mo¿e s¹dzi³a, ¿e on oczekuje od niej jakichœ s³Ã³w? Zapyta³:— Czy to bliska przyjació³ka pani siostrzenicy?— Nie bardzo — odpar³a pani Lawton.— Pracuj¹ w jednym biurze, ale Edna to nudna dziewczyna.Nie jest zbyt bystra i Sheila nie przyjaŸni siê z ni¹ blisko.Szczerze mówi¹c, by³am ciekawa, dlaczego tak siê pali³a, aby spotkaæ siê z Sheila dzisiejszego wieczoru.Powiedzia³a, ¿e czegoœ nie mo¿e zrozumieæ i chcia³a zapytaæ o to Sheilê.— Nie mówi³a, o co chodzi?— Nie, powiedzia³a, ¿e chcia³aby to zachowaæ dla siebie, i ¿e to nic wa¿nego.— Rozumiem.No, muszê iœæ.— Dziwne, ¿e Sheila nie zadzwoni³a.Robi to zwykle, gdy siê spóŸnia, bo profesor zaprasza j¹ na obiad.Powinna przyjœæ lada chwila.Mnóstwo ludzi czeka na autobus, a hotel „Curlew” le¿y na trasie do Esplanady.Nie chce pan niczego przekazaæ Sheili? ¯adnej wiadomoœci?— Chyba nie.Wychodz¹c, zapyta³: — Przy okazji, kto wybra³ imiona siostrzenicy, Rosemary i Sheila? Siostra czy pani?— Sheila to imiê naszej matki.Rosemary wybra³a moja siostra.Dziwne imiê.Wyszukane.A siostra nie by³a pretensjonalna ani sentymentalna.— Có¿, dobranoc, pani Lawton.Skrêcaj¹c za róg, inspektor myœla³.— Rosemary.Rosemary ze wzglêdu na wspomnienia.Romantyczne wspomnienia? A mo¿e coœ zupe³nie innego?Rozdzia³ trzynastyRelacja Colina LambaWyszed³em z Charing Cross Road i zag³êbi³em siê w labirynt uliczek miêdzy New Orlean Street a Covent Garden.Mieœci³y siê tam najdziwniejsze sklepy, antykwariaty, kliniki lalek, magazyny sprzedaj¹ce baletki czy zagraniczne delikatesy.Opar³em siê urokom kliniki lalek, eksponuj¹cej pary niebieskich i br¹zowych szklanych oczu i dotar³em wreszcie do celu.By³a to ma³a, obskurna ksiêgarnia, w bocznej uliczce w pobli¿u British Museum.Ksi¹¿ki by³y wystawione na ulicy.Stare powieœci, u¿ywane podrêczniki, rupiecie wszelkiego rodzaju oznaczone nalepkami „3 pensy”, „6 pensów”, „l szyling”; niektóre arystokratki mia³y prawie wszystkie strony, a nawet nietkniête ok³adki.Wœlizn¹³em siê do sklepu bokiem.By³o to konieczne, gdy¿ ksi¹¿ki, u³o¿one byle jak, zajmowa³y czêœæ wejœcia z ulicy.Dla ka¿dego, kto znalaz³ siê wewn¹trz, stawa³o siê jasne, ¿e to ksi¹¿ki posiadaj¹ sklep, a nie na odwrót.Kipia³y z pó³ek, zajmowa³y ca³¹ powierzchniê lad i sto³Ã³w, t³oczy³y siê po k¹tach i wyraŸnie potrzebowa³y silnej rêki, która by je poskromi³a.Odleg³oœci miêdzy rega³ami by³y tak niewielkie, ¿e ledwie mo¿na by³o siê przecisn¹æ.Na sto³ku w rogu siedzia³ otoczony ksi¹¿kami stary cz³owiek z wielk¹, dziwnie p³ask¹ twarz¹, ocienion¹ rondem okr¹g³ego, filcowego kapelusza.Sprawia³ wra¿enie kogoœ, kto uleg³ w nierównej walce.Usi³owa³ zapewne ujarzmiæ ksi¹¿ki, ale to one zwyciê¿y³y.By³ w œwiecie ksi¹¿ek kimœ w rodzaju króla Kanuta, ustêpuj¹cego przed piêtrz¹c¹ siê fal¹.Gdyby rozkaza³ im siê cofn¹æ, zrobi³by to z przekonaniem i beznadziejn¹ pewnoœci¹, ¿e nie us³uchaj¹.By³ to pan Solomon, w³aœciciel ksiêgarni.Pozna³ mnie, jego rybie spojrzenie z³agodnia³o na moment i skin¹³ g³ow¹.— Dosta³ pan coœ dla mnie?— Musi pan wejœæ i zobaczyæ, panie Lamb.Wci¹¿ wodorosty i podobne rzeczy?— Tak jest.— No có¿, wie pan, gdzie to znaleŸæ.Biologia morska, skamieliny, Antarktyka — drugie piêtro.Dosta³em przedwczoraj now¹ paczkê.Zacz¹³em j¹ rozpakowywaæ, ale nie przejrza³em jeszcze dok³adnie.Znajdzie j¹ pan tam w k¹cie.Skin¹³em g³ow¹ i przecisn¹³em siê w g³¹b, gdzie rozklekotane i bardzo brudne schody prowadzi³y na zaplecze.Na pierwszym piêtrze znajdowa³y siê orientalia, ksi¹¿ki o sztuce, medycynie i klasycy francuscy.W tym pokoju by³ te¿ interesuj¹cy, zas³oniêty k¹cik, nie znany szerszej publicznoœci, ale dostêpny dla znawców, gdzie z³o¿ono ksi¹¿ki okreœlane jako „dziwne” czy „osobliwe”.Min¹³em je i poszed³em na drugie piêtro.Tutaj archeologia, przyroda i inne czcigodne nauki zosta³y podzielone na kategorie, zreszt¹ niezbyt sensownie.Prowadzili tu poszukiwania studenci, starszawi pu³kownicy i duchowni.Obszed³em szafê, przekroczy³em ró¿ne otwarte paczki z ksi¹¿kami le¿¹ce na pod³odze i stwierdzi³em, ¿e dalsz¹ drogê zagradza mi dwoje studentów ró¿nej p³ci, którzy zapomnieli o œwiecie, z³¹czeni uœciskiem.Stali, ko³ysz¹c siê na boki.Powiedzia³em „przepraszam” i odsun¹³em ich stanowczo na bok, podnosz¹c maskuj¹c¹ drzwi zas³onê.Wyj¹³em z kieszeni klucz, przekrêci³em i wszed³em.Znalaz³em siê nieoczekiwanie w œwie¿o wymalowanym przedsionku, na którego œcianach wisia³y sztychy przedstawiaj¹ce szkockie konie, a w g³êbi znajdowa³y siê drzwi ze starannie wyczyszczon¹ ko³atk¹.Kiedy poruszy³em j¹ dyskretnie, otworzy³a mi starsza siwow³osa kobieta, w staroœwieckich okularach, ubrana w czarn¹ spódnicê i doœæ jaskrawy sweterek w jasnozielone paski.— Jesteœ nareszcie — powiedzia³a bez ¿adnego powitania! — Zaledwie wczoraj pyta³ o ciebie.Nie by³ zadowolony.— Potrz¹snê³a nade mn¹ g³ow¹, jak stara guwernantka nad dzieckiem, które sprawi³o zawód.— Musisz staraæ siê lepiej.— Och, nie nabieraj mnie, nianiu.— I nie nazywaj mnie niani¹ — rzek³a dama.— To bezczelnoœæ.Ju¿ ci to mówi³am.— To twoja wina.Nie musisz do mnie mówiæ jak do ma³ego ch³opca.— Czas, ¿ebyœ dorós³.Lepiej wejdŸ i za³atw sprawê.Nacisnê³a guzik, podnios³a s³uchawkê i powiedzia³a:— Pan Colin.Tak, posy³am go — od³o¿y³a s³uchawkê i skinê³a na mnie.Przez drzwi na koñcu pokoju wszed³em do nastêpnego, który by³ tak pe³en dymu z cygar, ¿e trudno by³o coœ zobaczyæ.Przetar³szy piek¹ce oczy, ujrza³em obfite kszta³ty mojego szefa, siedz¹cego w wiekowym zniszczonym fotelu, do którego porêczy przytwierdzony by³ staroœwiecki, obrotowy blat, s³u¿¹cy do pisania i czytania.— To wreszcie ty? — zapyta³.— Tak, sir.— Masz coœ?— Nie, sir.— Ach! Wystarczy Colin.Wystarczy.S³yszysz? Zau³ki, coœ podobnego!— Myœlê wci¹¿.— zacz¹³em.— Wspaniale.Wci¹¿ myœlisz.Ale my nie mo¿emy czekaæ w nieskoñczonoœæ, kiedy ty myœlisz.— Muszê przyznaæ, ¿e to by³o tylko przeczucie.— Nie szkodzi — oœwiadczy³ pu³kownik Beck.By³ przekornym cz³owiekiem.— Najlepsze interesy robi³em na przeczuciach.Tylko ¿e to twoje przeczucie siê nie spe³nia.Skoñczy³eœ z pubami?— Tak, sir.Jak powiedzia³em, zacz¹³em sprawdzaæ zau³ki.To znaczy domy w zau³kach.— Nie s¹dzê, ¿ebyœ mia³ na myœli piekarnie z francuskimi rogalikami, choæ czemu nie? Niektóre z tych piekarni maj¹ fio³a na punkcie francuskich croisantów, które nie s¹ bynajmniej francuskie.Zamra¿aj¹ je, jak wszystko dzisiaj.Dlatego ¿adna rzecz nie ma teraz smaku.Czeka³em, by przekonaæ siê, czy stary rozwinie ten temat.Nale¿a³ do jego ulubionych.Jednak widz¹c, ¿e spodziewam siê tego, pu³kownik powstrzyma³ siê.— Przetrz¹sn¹³eœ wszystko?— Prawie.Mam jeszcze trochê do sprawdzenia.— I zapewne potrzebujesz wiêcej czasu, co?— Tak, chcê wiêcej czasu.Nie zamierzam jednak przenosiæ siê w inne miejsce
[ Pobierz całość w formacie PDF ]