[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Do¿ywocie.Za jakie wykroczenia? Za przechodzenie przez jezdniê w niedozwolonym miejscu? Za œmiecenie w miejscu publicznym? Moreno musi uzupe³niaæ na ka¿de ¿¹danie stan osobowy.— A stra¿nicy i ci, którzy pracuj¹ w samej rezydencji?— To inna sprawa.My jesteœmy na etatach.Wszyscy pracuj¹cy w rezydencji mieszkaj¹ na jej terenie.Tylko mundurowym stra¿nikom i kilku osobom ze starszego personelu, miêdzy innymi mnie, wolno wychodziæ poza mur.Peonom nie.Czyœciciele basenu, ogrodnicy, kelnerki, pokojówki.wszyscy oni przebywaj¹ tam na sta³e.Co do379peonów pracuj¹cych na farmie, to ci mieszkaj¹ w swojej wiosce.Wszyscy s¹ samotni.— Nie ma tu kobiet ani dzieci?— Nie ma.Oni nie s¹ tu po to, ¿eby siê rozmna¿aæ.Ale maj¹ koœció³.Ksi¹dz w swoich kazaniach wbija im w g³owê tylko jeden tekst.absolutne pos³uszeñstwo.— Van Rens-berg nie wspomnia³, ¿e kar¹ za brak pos³uszeñstwa jest, jak za starych, dobrych, po³udniowoafrykañskich czasów, oæwiczenie biczem ze skóry nosoro¿ca.— Czy ktoœ obcy móg³by siê dostaæ na teren hacjendy, udaj¹c robotnika, majorze?— Nie.Ka¿dego wieczoru kierownik farmy jedzie do wioski i wybiera robotników na nastêpny dzieñ.Wybrani melduj¹ siê o wschodzie s³oñca, po œniadaniu, przy g³Ã³wnej bramie.S¹ tam jeden po drugim kontrolowani.Na farmê wpuszcza siê ich tylko tylu, ilu w danym dniu potrzeba.Ani jednego wiêcej.— A ilu zwykle potrzeba?— Oko³o tysi¹ca dziennie.Dwustu z jakimœ przygotowaniem technicznym do pracy w warsztatach naprawczych, m³ynie, piekarni, rzeŸni, parku maszynowym; oœmiuset do okopywania i pielenia.Mniej wiêcej dwustu zostaje ka¿dego dnia w wiosce.To w wiêkszoœci autentycznie chorzy, œmieciarze, kucharze.— Chyba mnie pan przekona³ — wpad³ mu w s³owo McBride.— Jeden cz³owiek nie da tu rady, prawda?— Mówiê panu, panie CIA, ¿e strach go oblecia³ i da³ za wygran¹.Znowu zatrzeszcza³o radio.Major, œci¹gaj¹c brwi, wys³ucha³ meldunku.— Jaka znowu afera? Dobra, powiedz mu, ¿eby siê uspokoi³.Bêdê tam za piêæ minut.380Od³o¿y³ radio.— To ojciec Vincente z koœcio³a.Bardzo zdenerwowany.Muszê tam wpaœæ po drodze na prze³êcz.To zajmie najwy¿ej parê minut.Mijali w³aœnie rz¹d peonów pracuj¹cych w pal¹cym s³oñcu oskardami i motykami.Kilka g³Ã³w unios³o siê, ¿eby spojrzeæ na przeje¿d¿aj¹cy samochód, za którego kierownic¹ siedzia³ pan ich ¿ycia i œmierci.Wychud³e, zaroœniête twarze, kawowobr¹zowe oczy ocienione rondami s³omkowych sombrero.Niejeden z nich mia³ oczy niebieskie.Rozdzia³ 30BlefNa szczycie schodów, przed otwartymi na oœcie¿ drzwiami koœcio³a, przestêpowa³ nerwowo z nogi na nog¹ niski, przysadzisty cz³owieczek o œwiñskich oczkach, odziany w nie pierwszej czystoœci bia³¹ sutannê.Ojciec Vincente, duszpasterz nieszczêsnych robotników przymusowych.Hiszpañski van Rensberga pozostawia³ wiele do ¿yczenia i ogranicza³ siê praktycznie do najczêœciej u¿ywanych komend; angielski kap³ana by³ nie lepszy.— Sibko, sibko, pu³kownik — wyrzuci³ z siebie, i ju¿ by³ z powrotem w koœció³ku.Van Rensberg i McBride wyskoczyli z d¿ipa, wbiegli po schodkach i wpadli za nim do œrodka.Biegn¹ca przodem brudna sutanna mija³a w³aœnie o³tarz i znika³a w zakrystii.By³o to maleñkie pomieszczenie, w którym jedyny mebel stanowi³ prosty kredens na szaty liturgiczne.Kap³an otworzy³ teatralnym gestem drzwiczki i zawo³a³:— Mira!Zajrzeli.Peon le¿a³ wci¹¿ tak, jak znalaz³ go ojciec Vincente.Nie próbowano go nawet uwolniæ.Nadgarstki mia³ ciasno skrêpowane z przodu taœm¹ samoprzylepn¹,kostki nóg tak samo, a spod taœmy, któr¹ zaklejono mu usta, wydobywa³ siê protestacyjny be³kot.Na widok van Rensberga mê¿czyzna postawi³ oczy w s³up i zamilk³.Afrykaner pochyli³ siê i bezceremonialnie zdar³ knebel.— Sk¹d on siê tu, u diab³a, wzi¹³?Przera¿ony mê¿czyzna zatrajkota³ coœ, wyrzucaj¹c z siebie s³owa z szybkoœci¹ karabinu maszynowego, ksi¹dz wzruszy³ ostentacyjnie ramionami.— Mówi, nie wie.Mówi, jak poszed wczora spaæ, to siê obudzi³ tutaj.G³owa boli, nic nie pamiêta.Peon by³ tylko w kusych gatkach.Afrykaner chwyci³ go brutalnie za ramiona i poderwa³ na nogi.— Powiedz mu, ¿eby sobie lepiej przypomnia³! — krzykn¹³ do ksiêdza, a ten przet³umaczy³.— Majorze — wtr¹ci³ spokojnie McBride — najpierw najwa¿niejsze.Jak siê nazywa?Ojciec Vincente uchwyci³ sens tych s³Ã³w.— Ramon na imiê ma.— Ramon, i jak dalej?Ksi¹dz wzruszy³ ramionami.Mia³ w swej owczarni ponad tysi¹c owieczek; jak tu spamiêtaæ nazwiska wszystkich?— Gdzie jest jego chata? — spyta³ Amerykanin.Nast¹pi³a kolejna wymiana zdañ w miejscowej odmianie hiszpañskiego.McBride zna³ trochê hiszpañski i czytanie w tym jêzyku dobrze mu nawet sz³o, ale lokalny sanmartiñski patois nie przypomina³ w niczym kastylij-skiego.— Czysta metrów odt¹d — oznajmi³ ksi¹dz.— Mo¿e tam zajrzymy? — zasugerowa³ McBride.Wyj¹³ z kieszeni scyzoryk i przeci¹³ taœmê na nadgarstkach i kostkach Ramona.Onieœmielony robotnik poprowadzi³ majora i Amerykanina przez plac, potem g³Ã³wn¹ ulic¹.Skrêcili383w boczn¹ uliczkê.Peon pokaza³ palcem drzwi swojej chatki i cofn¹³ siê.Van Rensberg wszed³ pierwszy, za nim McBride.Nie znaleŸli nic prócz ma³ego, zmiêtego bawe³nianego ga³gan-ka, który Amerykanin wygarn¹³ spod pryczy.Pow¹cha³ go i poda³ majorowi, który zrobi³ to samo.— Chloroform — orzek³ McBride.— Zaskoczono go we œnie.Prawdopodobnie nic nawet nie poczu³.Ockn¹³ siê skrêpowany w kredensie.Nie k³amie, jest tylko oszo³omiony i przestraszony.— No dobrze, ale kto i po co, u diab³a, to zrobi³?— Wspomina³ pan o metalowych znaczkach, które nosi ka¿dy robotnik i które s¹ sprawdzane przy bramie, przed dopuszczeniem go do pracy, prawda?— Tak.I co z tego?—- Ramon nie ma takiego znaczka.Nie widzê go te¿ tu nigdzie na pod³odze.Mówi to panu coœ?Mówi³o.Van Rensberg wróci³ wyci¹gniêtym krokiem do landrowera pozostawionego na placu i siêgn¹³ po walkie--talkie zawieszone na tablicy rozdzielczej.— Zarz¹dzam alarm — rzuci³ do mikrofonu, kiedy zg³osi³ siê operator z centrum ³¹cznoœci
[ Pobierz całość w formacie PDF ]