[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ciri porzuca drogę,wspina na stromiznę, chcąc z wysokości rozejrzeć się po okolicy.I by móc dotknąćmokrych, pachnących liści. Zsiadła, zarzuciła wodze na sęk, wolno przeszła się wśródporastających górkę jałowców.Po drugiej stronie wzgórza widniała otwartaprzestrzeń, ziejąca w gęstwie lasu jak wygryziona dziura - zapewne ślad po pożarze,który szalał tu bardzo dawno temu, bo nigdzie nie czerniło się pogorzelisko,wszędzie było zielono od niskich brzózek i jodełek.Szlak, jak okiem sięgnąć,wydawał się wolny i przejezdny.I bezpieczny. Czego oni się boją, pomyślała.Scoia'tael? A czego się tu bać?Ja się nie boję elfów.Niczego im nie zrobiłam.Elfy.Wiewiórki.Scoia'tael. Zanim Geralt rozkazał jej odejść, Ciri zdążyła przyjrzeć siętrupom w strażnicy.Zapamiętała zwłaszcza jednego - z twarzą zasłoniętą zlepionymizbrązowiałą krwią włosami, z szyją nienaturalnie skręconą i wygiętą, ściągnięta wstężałym, upiornym grymasie górna warga odsłaniała zęby, bardzo białe i bardzodrobne, nieludzkie. Zapamiętała buty elfa, zniszczone i wytarte, długie do kolan, udołu sznurowane, u góry zapinane na liczne kute klamerki. Elfy, które zabijają ludzi, które same giną w walce.Geraltmówi, że trzeba zachować neutralność.A Yarpen, że trzeba postępować tak, by niemusieć prosić o wybaczenie. Kopnęła kretowisko, w zamyśleniu grzebała obcasem w piasku. Kto i komu, komu i co powinien wybaczać? Wiewiórki zabijająludzi.A Nilfgaard im za to płaci.Posługuje się nimi.Podżega.Nilfgaard. Ciri nie zapomniała, choć bardzo chciała zapomnieć.O tym, cowydarzyło się w Cintrze.O tułaczce, rozpaczy, strachu, głodzie i bólu.O marazmiei otępieniu, które przyszły później, dużo później, gdy odnaleźli ją i przygarnęlidruidzi z Zarzecza.Pamiętała to jak przez mgłę, a chciała przestać pamiętać. Ale to wracało.Wracało w myślach, w snach.Cintrą.Tętent konii dzikie krzyki, trupy, pożar.I czarny rycerz w skrzydlatym hełmie.A później.Chaty na Zarzeczu.Osmalony komin wśród zgliszcz.Obok, przy nie tkniętejstudni, czarny kot liżący straszną oparzelinę na boku.Studnia.Żuraw.Wiadro.Wiadro pełne krwi. Ciri przetarła twarz, spojrzała na dłoń, zaskoczona.Dłoń byłamokra.Dziewczynka pociągnęła nosem, otarła łzy rękawem. Neutralność? Obojętność? Chciało jej się krzyczeć.Wiedźminpatrzący obojętnie? Nie! Wiedźmin ma bronić ludzi.Przed leszym, wampirem,wilkołakiem.I nie tylko.Ma ich bronić przed każdym złem.A ja na Zarzeczuwidziałam, co to jest zło. Wiedźmin ma bronić i ratować.Bronić mężczyzn, by nie wieszanoich za ręce na drzewach, nie wbijano na pale.Bronić jasnowłosych dziewczyn, by nierozkrzyżowywano ich między wbitymi w ziemię kołkami.Bronić dzieci, by ich niezarzynano i nie wrzucano do studni.Na obronę zasługuje nawet kot poparzony wpodpalonej stodole.Dlatego ja zostanę Wiedźminką, dlatego mam miecz, by bronićtakich, jak ci z Sodden i Zarzecza, bo oni mieczy nie mają, nie znają kroków,półobrotów, uników i piruetów, nikt ich nie nauczył, jak walczyć, są bezbronni ibezsilni wobec wilkołaka i nilfgaardzkiego marudera.Mnie uczą walki.Bym mogłabronić bezbronnych.I będę to robić.Zawsze.Nigdy nie będę neutralna.Nigdy niebędę obojętna.Nigdy! Nie wiedziała, co ją ostrzegło - czy była to nagła ciszapadająca na las jak zimny cień, czy też ruch złowiony kątem oka.Ale zareagowałabłyskawicznie, odruchowo - odruchem nabytym i wyuczonym w borach Zarzecza, wtedy,gdy uchodząc z Cintry, ścigała się ze śmiercią.Padła na ziemię, wczołgała podkrzak jałowca i zamarła w bezruchu.Byle tylko koń nie zarżał, pomyślała. Na przeciwległym zboczu wąwozu coś poruszyło się znowu,dostrzegła sylwetkę majaczącą, rozmazującą się wśród listowia.Elf ostrożniewyjrzał z zarośli.Odrzuciwszy z głowy kaptur, rozglądał się przez chwilę,nasłuchiwał, potem bezszelestnie i szybko ruszył granią.W ślad za nim wychynęło zgęstwy jeszcze dwóch.A potem ruszyli następni.Wielu.Długim rzędem, gęsiego.Około połowy było konno - ci jechali powoli, wyprostowani w siodłach, sprężeni,czujni.Przez chwilę widziała wszystkich wyraźnie i dokładnie, gdy w zupełnejciszy przesuwali się na tle nieba, w jasnej wyrwie w ścianie drzew, nim znikli,roztopili się w rozmigotanym cieniu kniei.Znikli bez szmeru i szelestu, jakduchy.Nie tupnął ani nie prychnął żaden koń, nie trzasnęła gałązka pod stopą anipodkową.Nie brzęknęła broń, którą byli obwieszeni. Znikli, ale Ciri nie poruszyła się, leżała przypłaszczona doziemi pod jałowcem, starając się oddychać jak najciszej.Wiedziała, że może jązdradzić spłoszony ptak lub zwierz, a ptaka lub zwierza mógł spłoszyć każdy szmeri każdy ruch - nawet najmniejszy, najostrożniejszy.Wstała dopiero wtedy, gdy lasuspokoił się zupełnie, a wśród drzew, między którymi znikły elfy, zajazgotałysroki. Wstała po to tylko, by znaleźć się w silnym uchwycie ramion.Czarna skórzana rękawica spadła na jej usta, stłumiła krzyk przestrachu. - Bądź cicho. - Geralt? - Cicho, mówiłem. - Widziałeś? - Widziałem. - To oni.- szepnęła.- Scoia'tael.Tak? - Tak.Szybko, do koni.Patrz pod nogi. Ostrożnie i cicho zjechali ze wzgórza, ale nie wrócili natrakt, zostali w gęstwinie.Geralt rozglądał się czujnie, nie pozwolił jej nasamodzielną jazdę, nie oddał wodzy kasztana, prowadził go sam. - Ciri - powiedział nagle.- Ani słowa o tym, cośmy widzieli.Ani Yarpenowi, ani Wenckowi.Nikomu.Rozumiesz? - Nie - burknęła, opuszczając głowę.- Nie rozumiem.Dlaczegomam milczeć? Przecież trzeba ich ostrzec.Za kim my jesteśmy, Geralt? Przeciwkomu? Kto jest naszym przyjacielem, a kto wrogiem? - Jutro odłączymy się od konwoju - powiedział po chwilimilczenia.- Triss jest już prawie zdrowa.Pożegnamy się i pojedziemy naszą własnądrogą.Będziemy mieli nasze własne problemy, własne zmartwienia i własne trudności.Wtedy, mam nadzieję, przestaniesz wreszcie próbować dzielić mieszkańców naszegoświata na przyjaciół i wrogów. - Mamy być
[ Pobierz całość w formacie PDF ]