[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pił wino, a ty nigdy nikogo nie ugaszczasz, tylkonajlepszych przyjaciół.Zalecał się do mnie, nachalnie namawiałna tańce pod "Trzy Dzwoneczki".Nawet po łapachmusiałam mu dać, bo brał się do macania, pamiętasz?A ty powiedziałeś: "Ostawcie ją, panie Rience, niepłoszcie mi jej, mus mi z akademikusami dobrze żyć i interesykręcić".I rechotaliście obydwaj, ty i twój pan Riencez poparzoną facjatą.Nie rżnij więc teraz głupiego, bonie trafiłeś na głupszych od siebie.Gadaj, póki grzecznieproszą. Ach, ty żaczko przemądrzała, pomyślał znachor.Ty gadzinozdradziecka, ty gamratko ruda, już ja cię znajdę,już ja ci odpłacę.Byłem tylko się z tego wykaraskał. - Jaki Rience? - zaskowyczał, wijąc się, na próżnopróbując uwolnić spod gniotącego mu mostek obcasa.- Askąd mnie wiedzieć, kto on i gdzie on? Tu różni przychodzą,tacy i siacy, co to ja. Białowłosy pochylił się jeszcze bardziej, wolno wyciągnąłsztylet z cholewy drugiego buta, wzmocnił naciskpierwszego na pierś znachora. - Myhrman - powiedział cicho.- Chcesz, wierz, niechcesz, nie wierz.Ale jeśli natychmiast nie powiesz mi,gdzie jest Rience.Jeśli mi natychmiast nie wyjawisz, wjaki sposób kontaktujesz się z nim.To ja cię po kawałeczkuskarmię węgorzom w kanale.Zacznę od uszu. W głosie białowłosego było coś, co sprawiło, że znachorUwierzył natychmiast, w każde słowo.Patrzył na klingęsztyletu i wiedział, że była ostrzejsza od noży, którychsam używał do przecinania wrzodów i czyraków.Zacząłdygotać tak, że oparty o jego pierś but podskakiwał nerwowo.Ale milczał.Musiał milczeć.Na razie.Bo gdybyRience wrócił i zapytał, dlaczego go wydał, Myhrman powinienmóc zademonstrować dlaczego.Jedno ucho, pomyślał,jedno ucho muszę wytrzymać.Potem powiem. - Po co tracić czas i babrać się krwią? - rozległ sięnagle z półmroku miękki kobiecy alt.- Po co ryzykować, żebędzie kręcił i kłamał? Pozwólcie mi wziąć się za niegomoim sposobem.Będzie gadał tak szybko, że pokąsa sobiejęzyk.Przytrzymajcie go. Znachor zawył i targnął się w pętach, ale białowłosyprzygniótł go kolanem do podłogi, chwycił za włosy i wykręciłgłowę.Obok ktoś uklęknął.Poczuł zapach perfum imokrych ptasich piór, poczuł dotyk palców na skroni.Chciał wrzasnąć, ale gardło dławiła mu trwoga - zdołałtylko zaskrzeczeć. - Już chcesz krzyczeć? - zamruczał po kociemumiękki alt tuż obok jego ucha.- Za wcześnie, Myhrman, zawcześnie.Jeszcze nie zaczęłam.Ale zaraz zacznę.Jeżeliewolucja wytworzyła na twoim mózgu jakiekolwiek bruzdy,to ja ci je przeorzę nieco głębiej.A wtedy zobaczysz,czym może być krzyk. - A zatem - powiedział Vilgefortz, wysłuchawszy relacji- nasi królowie zaczęli myśleć samodzielnie.Zaczęlisamodzielnie planować, w zaskakująco szybki sposóbewoluując od myślenia na poziomie taktycznym dostrategicznego? Ciekawe.Jeszcze niedawno, pod Sodden,jedyne, co umieli, to był galop z dzikim wrzaskiem i wzniesionymmieczem na czele chorągwi, nawet bez oglądaniasię, czy aby chorągiew nie została w tyle lub nie galopujew zupełnie innym kierunku.A dziś, proszę, na zamku wHagge decydują o losach świata.Ciekawe.Ale, jeśli mambyć szczery, spodziewałem się tego. - Wiemy - przytaknął Artaud Terranova.- I pamiętamy,ostrzegałeś nas przed tym.Dlatego cię o tym informujemy. - Dziękuję za pamięć - uśmiechnął się czarodziej, aTissaia de Vries nabrała nagle pewności, że ozakomunikowanych mu przed chwilą faktach wiedział od dawna.Nie odezwała się ani słowem.Siedząc wyprostowana wfotelu wyrównała koronkowe mankiety, lewy bowiemukładał się nieco inaczej niż prawy.Poczuła na sobieniechętny wzrok Terranovy i rozbawione spojrzenie Vilgefortza.Wiedziała, że jej legendarny pedantyzm denerwujelub bawi wszystkich.Ale absolutnie się tym nie przejmowała. - Co na to wszystko Kapituła? - Najpierw - odrzekł Terranova - chcielibyśmyusłyszeć twoje zdanie, Vilgefortz. - Najpierw - uśmiechnął się czarodziej - zjedzmy coś iwypijmy.Czasu mamy dosyć, pozwólcie mi wykazać sięjako gospodarz.Widzę, że jesteście przemarznięci izmęczeni podróżą.Ile przesiadek w teleportach, jeśli wolnospytać? - Trzy - wzruszyła ramionami Tissaia de Vries. - Ja miałem bliżej - przeciągnął się Artaud.-Wystarczyły mi dwie.Ale skomplikowane, przyznaję. - Wszędzie taka paskudna pogoda? - Wszędzie. - Wzmocnijmy się zatem jadłem i starym czerwonymwinem z Cidaris.Lydia, czy mogę cię prosić? Lydia van Bredevoort, asystentka i osobista sekretarkaVilgefortza, wyłoniła się zza kotary jak zwiewna zjawa,uśmiechnęła się oczami do Tissai de Vries.Tissaia, panującnad twarzą, odpowiedziała miłym uśmiechem i pochyleniem głowy.Artaud Terranova wstał, ukłonił się z rewerencją.On również doskonale panował nad twarzą.ZnałLidię. Dwie służące, uwijając się i szeleszcząc spódnicami,szybko wniosły na stół zastawę, naczynia i półmiski.Lydiavan Bredevoort zapaliła świece w lichtarzach, delikatniewyczarowywując maleńki płomyk między kciukiem apalcem wskazującym.Tissaia zobaczyła na jej dłoni śladfarby olejnej
[ Pobierz całość w formacie PDF ]