[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Nie wiedziałemtylko, że tak wysoko wycelował.Księżna pani, ho, ho! - To było ładnych parę lat temu.A książę Rajmund,ten, który wykitował, poprzysiągł podobno, że wyrwiepoecie serce, każe je upiec, poda niewiernej księżnej nawieczerzę i zmusi, by zjadła.Ma Jaskier szczęście, że niewpadł księciu w łapy, gdy jeszcze żył.My też mamyszczęście. - To się dopiero pokaże. - Jaskier twierdzi, że owa księżna Anarietta kocha godo szaleństwa. - Jaskier zawsze tak twierdzi. - Zawrzyjcie gęby! - warknęła Milva, ściągając wodzei sięgając po łuk. Klucząc od dębu do dębu pędził w ich stronę zbójca,bez czapki, bez broni, na oślep.Biegł, przewracał się,wstawał, biegł znowu.I krzyczał.Cienko, przeraźliwie,okropnie. - Co jest? - zdziwiła się Angouleme. Milva w milczeniu napięła łuk.Nie strzelała, czekała,aż zbójca się przybliży, a ów pędził wprost na nich, jakbynie ich widział.Przebiegł między koniem wiedźmina ikoniem Angouleme.Widzieli jego twarz, białą jak twarógi wykrzywioną zgrozą, widzieli wybałuszone oczy. - Ki diabeł? - powtórzyła Angouleme. Milva otrząsnęła się ze zdumienia, odwróciła w siodlei posłała uciekającemu strzałę w krzyże.Zbój zaryczałi runął w paprocie. Ziemia zatrzęsła się.Tak, że z pobliskiego dębuposypały się żołędzie. - Ciekawe - powiedziała Angouleme - przed czym ontak wiał. Ziemia zatrzęsła się znowu.Zaszeleściły krzaki,zatrzeszczały łamane gałęzie. - Co to jest? - wyjąkała Milva, stając w strzemionach. - Co to jest, wiedźminie? Geralt spojrzał, zobaczył i westchnął głośno.Angoulemeteż zobaczyła.I zbladła. - O, kurwa! Koń Milvy też zobaczył.Zarżał panicznie, stanął dęba,a potem podrzucił zadem.Łuczniczka wyleciała z siodłai ciężko rymnęła na ziemię.Koń pognał w las.Wierzchowiecwiedźmina bez namysłu popędził za nim, nieszczęśliwiewybierając drogę pod nisko zwisającym konaremdębu.Konar zmiótł wiedźmina z siodła.Wstrząs i bólw kolanie omal nie pozbawiły go przytomności. Angouleme najdłużej udawało się panować nad rozszalałymkoniem, ale wreszcie i ona wylądowała na ziemi,a koń uciekł, o mało co nie tratując wstającej Milvy. I wówczas dokładniej zobaczyli to coś, co na nich szło.I całkiem, ale to całkiem przestali się dziwić panice zwierząt. Stwór przypominał gigantyczne drzewo, rosochaty wiekowydąb - a może i był dębem.Ale bardzo nietypowymdębem.Miast stać sobie gdzieś na polanie wśród opadłychliści i żołędzi, miast pozwalać biegać po sobie wiewiórkomi srać na siebie makolągwom, ten dąb raźno maszerowałlasem, miarowo tupał grubaśnymi korzeniskami i wymachiwałkonarami.Pękaty pień - lub tułów - potwora miałna oko ze dwa sążnie średnicy, a ziejąca w nim dziuplanie była chyba jednak dziuplą, ale paszczą, bo kłapała zodgłosem przypominającym trzaskanie ciężkimi drzwiami. Choć pod jego straszliwym ciężarem ziemia dygotała wsposób komplikujący utrzymanie równowagi, stwór sadziłprzez wądoły nad podziw zwinnie.I nie robił tego bez celu. Na ich oczach potwór zamachał konarami, świsnął gałęziami iwyłowił z wykrotu ukrywającego się tam bandytę,równie zręcznie, jak bocian wyławia skrytą wśródtraw żabę.Opleciony gałęziami opryszek zawisł wśródkonarów, wyjąc, aż litość brała.Geralt zobaczył, żepotwór niósł już trzech w podobny sposób schwytanych zbójców.I jednego Nilfgaardczyka. - Uciekajcie.- wystękał, nadaremnie usiłując wstać.Miał odczucie, jakby w kolano ktoś rytmicznymi uderzeniamimłota wbijał mu rozpalony do białości gwóźdź.-Milva.Angouleme.Uciekajcie. - Nie zostawimy cię! Dębopotwór usłyszał ich, przytupnął radośniekorzeniami i popędził w ich stronę.Angouleme, nadaremniepróbując podnieść Geralta, zaklęła w sposób wyjątkowoszkaradny.Milva drżącymi rękoma usiłowała osadzićstrzałę na cięciwie.Całkiem bezsensownie. - Uciekajcie! Było za późno.Dębopotwór już był przy nich.Sparaliżowanigrozą, widzieli teraz dokładnie jego łup, czterechzbójców, wiszących w oplocie gałęzi.Dwóch żyło, bo wydawaliz siebie ochrypłe skrzeki i wierzgali nogami.Trzeci,chyba zemdlony, zwisał bezwładnie.Potwór w oczywistysposób starał się chwytać żywcem.Ale z czwartym schwytanymmu nie wyszło, chyba przez nieuwagę zbyt mocnościsnął - co dało się miarkować po wybałuszonych oczachofiary i języku, wywalonym daleko, aż na zapaprany krwiąi wymiociną podbródek. W następnej sekundzie wisieli już w powietrzu,opleceni gałęziami, wszyscy troje drąc się wniebogłosy. - Paś, paś, paś - usłyszeli z dołu, od strony korzeni.-Paś, paś, Drzewko. Za dębopotworem, lekko poganiając go liściastą witką,kroczyła młoda druidka w białej szacie i kwietnym wianuszku.na głowie. - Nie krzywdź, Drzewko, nie ściskaj.Delikatnie.Paś,paś, paś. - Nie jesteśmy zbójcami.- zastękał z góry Geralt, zledwością dobywając głosu z miażdżonej oplotem konarapiersi.- Każ mu, by nas puścił.Jesteśmy niewinni. - Wszyscy tak mówią - druidka odpędziła motylka,krążącego nad jej brwią.- Paś, paś, paś. - Posikałam się.- zajęczała Angouleme.- Psiakrew,posikałam się! Milva tylko zacharczała.Głowa opadła jej na pierś.Geralt zaklął plugawie.Było to jedyne, co mógł zrobić. Poganiany przez druidkę dębopotwór raźno pobiegłlasem.Podczas tego biegu wszyscy - ci, którzy byliprzytomni - dzwonili zębami w rytm podskoków stwora.Aższło echo
[ Pobierz całość w formacie PDF ]