[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Wypijemy za to?- Wypijê z tob¹, ale nie za to.Nala³a.- To ju¿ nie ma znaczenia - odpar³a.- Ju¿ nie.Po³o¿y³a mi d³oñ na ramieniu i poda³a kielich.Wzi¹³em go i spojrza³em na ni¹.Uœmiechnê³a siê.Dotknê³a swoim kielichem brzegu mojego.Wypiliœmy.- ChodŸmy teraz do pawilonu - zaproponowa³a, bior¹c mnie za rêkê.- Tam przyjemnie spêdzimy godziny, które jeszcze pozosta³y.- Dziêki - odrzek³em.- Przy innej okazji by³by to wspania³y deser po œwietnym posi³ku.Niestety, muszê ju¿ ruszaæ.Obowi¹zek wzywa, a czas p³ynie.Mam misjê do spe³nienia.- Jak chcesz.To nie a¿ tak wa¿ne.Wiem wszystko o twojej misji.Ona te¿ nie ma ju¿ znaczenia.- Doprawdy? Muszê wyznaæ, ¿e oczekiwa³em zaproszenia na prywatne przyjêcie.Gdybym je przyj¹³, po nied³ugim czasie ockn¹³bym siê, ju¿ sam, na zboczu jakiejœ zimnej ska³y.Rozeœmia³a siê.- A ja muszê wyznaæ, Corwinie, ¿e planowa³am wykorzystaæ ciê w taki sposób.Ale ju¿ nie.- Dlaczego nie?Skinê³a ku coraz bli¿szej linii destrukcji.- Nie ma potrzeby, by ciê teraz zatrzymywaæ.Ten widok dowodzi, ¿e Dworce zwyciê¿y³y.Ju¿ nikt nie zdo³a powstrzymaæ marszu Chaosu.Zadr¿a³em lekko, a ona ponownie nape³ni³a kielichy.- Wola³abym jednak, byœ nie opuszcza³ mnie w takiej chwili - mówi³a dalej.- Burza dotrze tutaj w ci¹gu kilku godzin.Czy mo¿na spêdziæ je lepiej, ni¿ dotrzymuj¹c sobie nawzajem towarzystwa? Nie musimy nawet chodziæ do pawilonu.Sk³oni³em g³owê, a ona przytuli³a siê mocno.Do diab³a.Kobieta i wino - tak przecie¿ chcia³em zawsze zakoñczyæ moje dni.Napi³em siê.Zapewne mia³a racjê.A jednak pomyœla³em o tej niby-kobiecie, która wci¹gnê³a mnie w pu³apkê na czarnej drodze, gdy wyje¿d¿a³em z Avalonu.Ruszy³em jej na pomoc i szybko uleg³em nieziemskim czarom.Potem, kiedy zdj¹³em jej maskê, zobaczy³em, ¿e pod ni¹ nie ma nic.Paskudnie napêdzi³a mi wtedy strachu.Ale, nawet bez pl¹tania siê w filozofiê, ka¿dy z nas ma przecie¿ ca³¹ szafê masek na ró¿ne okazje.Przez ca³e lata s³ucha³em, jak pomstuj¹ przeciw nim domoroœli psychologowie.Tymczasem po wielekroæ spotyka³em ludzi, którzy z pocz¹tku robili na mnie dobre wra¿enie, a których zaczyna³em nienawidziæ, kiedy siê przekona³em, jacy s¹ pod spodem.A czasem byli jak ta niby-kobieta - mieli tam tylko pustkê.Przekona³em siê wiêc, ¿e maska jest czêsto lepsza od w³asnej twarzy.Zatem.Dziewczyna, któr¹ tuli³em, mo¿e byæ w rzeczywistoœci potworem.Pewnie jest.Jak my wszyscy.Gdybym teraz.w³aœnie postanowi³ zrezygnowaæ, to mog³em sobie wyobraziæ gorsze sposoby odejœcia.Polubi³em j¹.Dopi³em wino.Siêgnê³a, by dolaæ mi jeszcze, ale przytrzyma³em jej rêkê.Spojrza³a na mnie.I uœmiechnê³a siê.- Prawie mnie przekona³aœ - wyzna³em.Potem, by nie ³amaæ czaru, zamkn¹³em jej oczy poca³unkami, odszed³em i wskoczy³em na siod³o.Trawy nie z¿Ã³³k³y, ale mia³ racjê, ¿e milcz¹ ptaki.Chocia¿ by³o za daleko, ¿eby poci¹gn¹æ tory.- ¯egnaj, Pani.Jecha³em na po³udnie, a burza wrza³a, zsuwaj¹c siê w dolinê.Przede mn¹ znów wyrasta³y góry i ku nim prowadzi³ szlak.Niebo by³o pasiaste, czarne i bia³e barwy przesuwa³y siê chyba powoli.Wci¹¿ panowa³ tu zmierzch, choæ w czarnych obszarach nie zaœwieci³a ani jedna gwiazda.Nadal bryza, nadal aromat w powietrzu.i cisza, i poskrêcane monolity, i srebrzyste listowie, ci¹gle wilgotne od rosy i lœni¹ce.Przede mn¹ frunê³y strzêpy mg³y.Próbowa³em wp³yn¹æ na osnowê Cienia, ale zadanie by³o trudne, a ja zmêczony.Nic siê nie sta³o.Czerpa³em z Klejnotu si³ê, próbuj¹c jej cz¹stkê przekazaæ GwieŸdzie.Jechaliœmy równym tempem, a¿ wreszcie grunt przed nami odchyli³ siê w górê i zaczêliœmy wspinaczkê do kolejnego w¹wozu, bardziej poszarpanego ni¿ poprzedni.Zatrzyma³em siê i spojrza³em za siebie: mniej wiêcej trzecia czêœæ doliny le¿a³a ju¿ poza migotliw¹ kotar¹ niezwyk³ej burzy.Pomyœla³em o Pani i jej jeziorze, o jej pawilonie.Potrz¹sn¹³em g³ow¹ i ruszy³em dalej.Musieliœmy zwolniæ - droga wznosi³a siê coraz bardziej stromo.Bia³e rzeki na niebie nabiera³y odcienia coraz g³êbszej czerwieni.Zanim stan¹³em u wejœcia do w¹wozu, ca³y œwiat zdawa³ siê zabarwiony krwi¹.W szerokiej, skalnej alei uderzy³ wiatr.Walczyliœmy z nim.Szlak nie by³ ju¿ tak stromy, choæ nadal prowadzi³ pod górê i nie widzieliœmy, co nas czeka za grzbietem prze³êczy.Coœ zagrzechota³o w ska³ach po lewej stronie.Spojrza³em, ale niczego tam nie dostrzeg³em.Pewnie spad³ jakiœ kamieñ.Pó³ minuty póŸniej Gwiazda targn¹³ siê pode mn¹, zar¿a³ przeraŸliwie i wolno zacz¹³ padaæ na lewy bok.Zeskoczy³em, a kiedy obaj runêliœmy na ziemiê, zauwa¿y³em strza³ê stercz¹c¹ za praw¹ ³opatk¹ konia, doœæ nisko.Przetoczy³em siê i spojrza³em w stronê, z której musia³a nadlecieæ.Jakiœ cz³owiek z kusz¹ sta³ na skalnym urwisku po prawej stronie w¹wozu, mo¿e z dziesiêæ metrów nade mn¹.Naci¹ga³ ciêciwê, szykuj¹c siê do nastêpnego strza³u.Wiedzia³em, ¿e nie zd¹¿ê go powstrzymaæ.Rozejrza³em siê wiêc za odpowiednim kamieniem.Dostrzeg³em taki, wielkoœci pi³ki tenisowej, u stóp urwiska z ty³u, zwa¿y³em go w rêku i stara³em siê, by wœciek³oœæ nie wp³ynê³a na celnoœæ rzutu.Nie wp³ynê³a, choæ mo¿e by³o to skutkiem dzia³ania jakiejœ dodatkowej si³y.Kamieñ trafi³ w lewe ramiê.Napastnik krzykn¹³ i puœci³ kuszê.Stuknê³a o kamienie i spad³a po przeciwnej stronie szlaku, niemal dok³adnie na wprost mnie.- Ty sukinsynu! - wrzasn¹³em.- Zabi³eœ mojego konia! Zap³acisz za to g³ow¹!Przebieg³em w¹wóz, rozejrza³em siê za najlepszym przejœciem na szczyt, znalaz³em je z lewej strony.Zacz¹³em wspinaczkê.Po chwili mog³em zobaczyæ napastnika pod w³aœciwym k¹tem i w lepszym œwietle: zgiêty niemal wpó³ masowa³ sobie ramiê.To by³ Brand; w tym krwistym blasku w³osy mia³ jeszcze bardziej rude ni¿ zwykle.- To ju¿ koniec, Brand - powiedzia³em.- ¯a³ujê tylko, ¿e ktoœ nie za³atwi³ tego ju¿ wczeœniej.Wyprostowa³ siê i przez chwilê obserwowa³ moj¹ wspinaczkê.Nie siêga³ do miecza.Kiedy stan¹³em na szczycie, jakieœ siedem metrów od niego, opuœci³ g³owê i skrzy¿owa³ rêce na piersi.Doby³em Grayswandira i ruszy³em naprzód.W tej czy w innej pozie mia³em zamiar go zabiæ.Œwiat³o by³o coraz czerwieñsze, a¿ obaj wygl¹daliœmy jak sk¹pani we krwi.Z doliny dobieg³ huk gromu.Rozp³yn¹³ siê po prostu.Kontury postaci sta³y siê mniej wyraŸne, a zanim dobieg³em na miejsce, znikn¹³ bez œladu.Sta³em przez chwilê nieruchomo.Zakl¹³em; wspomnia³em opowieœæ, ¿e jakoby przekszta³ci³ siê w rodzaj ¿ywego Atutu i potrafi³ w jednej chwili przenieœæ siê gdzie tylko zechcia³.Us³ysza³em z do³u jakiœ ha³as.Podbieg³em do krawêdzi i spojrza³em.Gwiazda kopa³ wci¹¿ i plu³ krwi¹.Ten widok ³ama³ mi serce, lecz nie tylko to mnie zaniepokoi³o.W dole sta³ Brand.Podniós³ kuszê i napina³ j¹ znowu.Rozejrza³em siê za kamieniem, ale nie znalaz³em ¿adnego.Potem dostrzeg³em jeden - le¿a³ trochê z ty³u, tam sk¹d przyszed³em.Podbieg³em, wsun¹³em Grayswandira do pochwy i podnios³em kawa³ ska³y wielkoœci arbuza.Potem wróci³em na krawêdŸ i poszuka³em wzrokiem Branda.Nigdzie go nie by³o.Poczu³em nagle, ¿e jestem zupe³nie ods³oniêty.Móg³ przecie¿ przenieœæ siê w jakieœ dogodne miejsce i w tej w³aœnie chwili mierzyæ we mnie.Pad³em na ziemiê, na swój kamieñ.Sekundê póŸniej us³ysza³em z prawej strony uderzenie strza³y.A potem chichot Branda.Wsta³em wiedz¹c, ¿e na za³adowanie kuszy potrzebuje d³u¿szej chwili.Spojrza³em w stronê, z której dobieg³ œmiech.Dostrzeg³em go na pó³ce na przeciwleg³ej œcianie w¹wozu, jakieœ piêæ metrów powy¿ej i dwadzieœcia metrów ode mnie.- Przepraszam za konia - zawo³a³.- Celowa³em w ciebie, ale te przeklête wiatry.Zauwa¿y³em skaln¹ wnêkê i pobieg³em tam, zabieraj¹c kamieñ, by u¿yæ go jak tarczy.Z klinowatej szczeliny patrzy³em, jak zak³ada be³t.- Trudny strza³! - krzykn¹³, unosz¹c kuszê.- Prawdziwe wyzwanie dla mojego kunsztu.Ale z pewnoœci¹ wart wysi³ku.Pocisków mi nie zabraknie.Zaœmia³ siê, wymierzy³ i strzeli³.Pochyli³em siê, os³aniaj¹c kamieniem brzuch, lecz grot uderzy³ o jakieœ pó³ metra na prawo
[ Pobierz całość w formacie PDF ]