[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Źle mi to pachnie. - Z wolna, z wolna - mruknął krasnolud.- Uciec zawszezdążymy.A może już po wojnie? Może ruszyła sięwreszcie temerska armia? Co my tu wiemy, w tej kniei?Może już gdzie walna była bitwa, może odparty Nilfgaard,może front już za nami, chłopi i krowy do domówwracają? Trzeba sprawdzić, wywiedzieć się.Figgis, Munro,obaj tu zostańcie, a oczy miejcie otwarte.My zaś uczynimyrekonesans.Jeśli będzie bezpiecznie, zawołam głosem krogulca. - Głosem krogulca? - niespokojnie poruszył brodąMunro Bruys.- Przecie ty pojęcia nie masz o naśladowaniuptasich głosów, Zoltan. - I o to chodzi.Gdy usłyszysz dziwny, niepodobny doniczego głos, to będę ją.Percival, prowadź.Geralt, pójdziesz z nami? - Wszyscy pójdziemy - Jaskier zsiadł z konia.- Gdybyto była jakaś zasadzka, w dużej grupie będzie bezpieczniej. - Zostawiam wam Feldmarszałka - Zoltan zdjął papugęz ramienia i podał ją Figgisowi Merluzzo.- Ptaszyskogotowe z nagła zacząć kurwami sadzić wniebogłosy i diabliwezmą skryte podejście.Idziemy. Percival szybko wyprowadził ich na skraj lasu, w gęstekrzaki dzikiego bzu.Za krzakami teren lekko opadał, piętrzyłasię tam kupa wykarczowanych pniaków.Dalej rozciągałasię wielka polana.Wyjrzeli ostrożnie. Relacja gnoma była precyzyjna.Na środku polany faktyczniestały trzy chałupy, stodoła i kilka krytych darniąkleri.Podwórze lśniło ogromną kałużą gnojówki.Zabudowania inieduży prostokąt zaniedbanego pola otaczał niski,częściowo rozwalony płot, za płotem uwijał się burypies.Z dachu jednej z chałup unosił się dym, leniwie pełzającpo zapadniętej strzesze. - W samej rzeczy - szepnął Zoltan, węsząc - smakowicieten dym pachnie.Zwłaszcza, że do smrodu pogorzelisknozdrza przywykły.Koni ni straży nie widać, to dobrze,bo nie wykluczałem, że to jakieś hultajstwo tu popasa ipitrasi sobie.Hmm, widzi mi się, rzecz jest bezpieczna. - Pójdę tam - zadeklarowała Milva. - Nie - zaprotestował krasnolud.- Ty za bardzo naWiewiórkę patrzysz.Jeśli ciebie zoczą, mogą się zlęknąć,a w strachu nieobliczalni bywają ludzie.Pójdą Yazoni Caleb.A ty łuk miej narychtowany, osłonisz ich w razieczego.Percival, kopnij się do reszty.Bądźcie w pogotowiu,gdyby przyszło do odwrotu zatrąbić. Yazon Varda i Caleb Stratton ostrożnie wyszli z gęstwinyi ruszyli ku zabudowaniom.Maszerowali wolno, bacznie rozglądając się na boki. Pies zwęszył ich od razu, zahaukał wściekle, obiegającpodwórko, nie zareagował na przymilne cmokania i pogwizdywaniakrasnoludów.Drzwi chaty otworzyły się. Milva natychmiast uniosła łuk i płynnie napięła cięciwę.I natychmiast ją zwolniła. Na próg wypadła niska, tęgawa dziewczyna z długimiwarkoczami.Krzyknęła coś, wymachując rękoma.YazonYarda rozłożył ręce, coś odkrzyknął.Dziewczyna zaczęławrzeszczeć, słyszeli ten wrzask, lecz nie byli w stanie rozróżnić słów. Ale do Yazona i Caleba słowa te musiały dotrzeć izrobić wrażenie, bo oba krasnoludy jak na komendę wykonaływ tył zwrot i pędem puściły się z powrotem w stronękrzaków bzu.Milva znowu napięła łuk, wodziła grotem,szukając celu. - Co jest, do czarta? - charknął Zoltan.- Co siędzieje? Przed czym oni tak wieją? Milva? - Zawrzyj gębę - syknęła łuczniczka, wciąż wodzącgrotem od chałupy do chałupy, od kleci do kleci.Ale nadalnie znajdowała żadnego celu.Dziewczyna z warkoczamiznikła w chacie, zamknęła za sobą drzwi. Krasnoludy gnały, jakby wszystkie demony Chaosudeptały im po piętach.Yazon coś wrzeszczał, może klął.Jaskier pobladł nagle. - On woła.O, matko! - Co za.- Zoltan urwał, bo Yazon i Caleb już dobiegali,czerwoni z wysiłku.- Co jest? Gadajcie! - Tam zaraza.- wydyszał Caleb.- Czarna ospa. - Dotykaliście czego? - Zoltan Chivay cofnął się gwałtownie,omal nie przewracając Jaskra.- Dotykaliście czego na podwórzu? - Nie.Pies nie dał podejść. - Dzięki niech będą pieprzonej sobace - Zoltan wzniósłoczy ku niebu.- Dajcie jej bogowie długie życie i kupę kości,wyższą niźli góra Carbon.Dziewucha, ta przysadzista, miała krosty? - Nie.Ona zdrowa.Chorzy w ostatniej chacie leżą, jejswaki.A wielu już pomarło, mówiła.Aj, aj, Zoltan, wiatrku nam zawiewał! - Dość będzie tego szczękania zębami - powiedziałaMilva, opuszczając łuk.- Jeśliście zarażonych nie tykali,nic wam nie będzie, strachu nie ma.Jeśli to zaiste prawda,z tą ospą.Mogła ino chcieć was dziewka wypłoszyć. - Nie - zaprzeczył Yazon, wciąż dygocząc.- Za kleciądół był.W nim trupy.Dziewucha nie ma sił pomarłychgrzebać, więc do dołu wrzuca. - No - Zoltan pociągnął nosem.- To i masz owsiankę,Jaskier.Ale mnie jakoś przeszedł na nią smak.Zabierajmy się stąd, żywo. Od zabudowań rozszczekał się pies. - Kryć się - syknął Wiedźmin, klękając. Z przesieki po przeciwnej stronie polany wypadłagrapa jeźdźców, gwiżdżąc i hałłakując galopem otoczyła zabudowania,potem wdarła się na podwórze.Jeźdźcy bylizbrojni, ale nie nosili judnolitych barw.Wręcz przeciwnie,ustrojeni byli pstrokato i nieparządnie, także ich rynsztuneksprawiał wrażenie skompletowanego przypadkowo.I nie w cekhauzie, lecz na pobojowisku. - Trzynastu - policzył szybko Percival Schuttenbaeh. - Co to za jedni? - Ani Nilfgaard, ani inni regularni - ocenił Zoltan.-Ani Scoia'tael.Widzi mi się, wolentarze.Luźna kopa. - Albo maruderzy. Konni wrzeszczeli, hasali po podwórzu.Pies dostałtrzonkiem oszczepu i uciekł.Dziewczyna z warkoczamiwyskoczyła na próg, krzyknęła.Ale tym razem ostrzeżenienie podziałało albo nie potraktowano go poważnie.Jeden zjeźdźców podgalopował, chwycił dziewczynę za warkocz,ściągnął z progu, powlókł przez kałużę.Inni zeskoczyli zkoni, pomogli, wywlekli dziewczynę na koniec podwórza,obdarli z giezła i zwalili na stertę przegniłej demy.Dziewka broniła się zacięcie, ale nie miała szans.Tylkojeden maruder nie dołączył do uciechy, pilnował koniuwiązanych do płotu.Dziewczyna krzyknęła przeciągleprzeszywająco.Potem krótko, boleśnie.A potem już jużnie słyszeli. - Wojownicy! - Milva zerwała się.- Bohaterowie, kurwaich mać! - Ospy się nie boją - pokręcił głową Yazon Varda. - Strach - zamamrotał Jaskier - to rzecz ludzka.W nich nie zostało już niczego ludzkiego. - Kromie flaków - wychrypiała Milva, pieczołowicieosadzając strzałę na cięciwie.- Które im zaraz podziurawię, hultajom. - Trzynastu - powiedział znacząco Zoltan Chivay.-I mają konie.Sięgniesz jednego albo dwóch, reszta nasosaczy.Poza tym, to może być podjazd
[ Pobierz całość w formacie PDF ]