[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Krasnoludy gnały, jakby wszystkie demony Chaosudeptały im po piętach.Yazon coś wrzeszczał, może klął.Jaskier pobladł nagle. - On woła.O, matko! - Co za.- Zoltan urwał, bo Yazon i Caleb już dobiegali,czerwoni z wysiłku.- Co jest? Gadajcie! - Tam zaraza.- wydyszał Caleb.- Czarna ospa. - Dotykaliście czego? - Zoltan Chivay cofnął się gwałtownie,omal nie przewracając Jaskra.- Dotykaliście czego na podwórzu? - Nie.Pies nie dał podejść. - Dzięki niech będą pieprzonej sobace - Zoltan wzniósłoczy ku niebu.- Dajcie jej bogowie długie życie i kupę kości,wyższą niźli góra Carbon.Dziewucha, ta przysadzista, miała krosty? - Nie.Ona zdrowa.Chorzy w ostatniej chacie leżą, jejswaki.A wielu już pomarło, mówiła.Aj, aj, Zoltan, wiatrku nam zawiewał! - Dość będzie tego szczękania zębami - powiedziałaMilva, opuszczając łuk.- Jeśliście zarażonych nie tykali,nic wam nie będzie, strachu nie ma.Jeśli to zaiste prawda,z tą ospą.Mogła ino chcieć was dziewka wypłoszyć. - Nie - zaprzeczył Yazon, wciąż dygocząc.- Za kleciądół był.W nim trupy.Dziewucha nie ma sił pomarłychgrzebać, więc do dołu wrzuca. - No - Zoltan pociągnął nosem.- To i masz owsiankę,Jaskier.Ale mnie jakoś przeszedł na nią smak.Zabierajmy się stąd, żywo. Od zabudowań rozszczekał się pies. - Kryć się - syknął Wiedźmin, klękając. Z przesieki po przeciwnej stronie polany wypadłagrapa jeźdźców, gwiżdżąc i hałłakując galopem otoczyła zabudowania,potem wdarła się na podwórze.Jeźdźcy bylizbrojni, ale nie nosili judnolitych barw.Wręcz przeciwnie,ustrojeni byli pstrokato i nieparządnie, także ich rynsztuneksprawiał wrażenie skompletowanego przypadkowo.I nie w cekhauzie, lecz na pobojowisku. - Trzynastu - policzył szybko Percival Schuttenbaeh. - Co to za jedni? - Ani Nilfgaard, ani inni regularni - ocenił Zoltan.-Ani Scoia'tael.Widzi mi się, wolentarze.Luźna kopa. - Albo maruderzy. Konni wrzeszczeli, hasali po podwórzu.Pies dostałtrzonkiem oszczepu i uciekł.Dziewczyna z warkoczamiwyskoczyła na próg, krzyknęła.Ale tym razem ostrzeżenienie podziałało albo nie potraktowano go poważnie.Jeden zjeźdźców podgalopował, chwycił dziewczynę za warkocz,ściągnął z progu, powlókł przez kałużę.Inni zeskoczyli zkoni, pomogli, wywlekli dziewczynę na koniec podwórza,obdarli z giezła i zwalili na stertę przegniłej demy.Dziewka broniła się zacięcie, ale nie miała szans.Tylkojeden maruder nie dołączył do uciechy, pilnował koniuwiązanych do płotu.Dziewczyna krzyknęła przeciągleprzeszywająco.Potem krótko, boleśnie.A potem już jużnie słyszeli. - Wojownicy! - Milva zerwała się.- Bohaterowie, kurwaich mać! - Ospy się nie boją - pokręcił głową Yazon Varda. - Strach - zamamrotał Jaskier - to rzecz ludzka.W nich nie zostało już niczego ludzkiego. - Kromie flaków - wychrypiała Milva, pieczołowicieosadzając strzałę na cięciwie.- Które im zaraz podziurawię, hultajom. - Trzynastu - powiedział znacząco Zoltan Chivay.-I mają konie.Sięgniesz jednego albo dwóch, reszta nasosaczy.Poza tym, to może być podjazd.Diabeł wie, jakasiła ciągnie za nimi. - Mam się spokojnie przyglądać? - Nie - Geralt poprawił miecz na plecach i opaskę nawłosach.- Mam dość przyglądania się.Mam serdeczniedość bezczynności.Ale oni nie powinni się rozproszyć.Widzisztego, który trzyma konie? Gdy tam dojdę, ściągnijgo z kulbaki.Jeśli ci się da, to jeszcze z jednego.Aledopiero gdy dojdę. - Zostanie jedenastu - łuczniczka odwróciła się. - Umiem liczyć. - Zostaje jeszcze ospa - mruknął Zoltan Chiyay.-Pójdziesz tam, przywleczesz zarazę.Do czarta, wiedźminie!Narażasz nas wszystkich dla.Psiakrew, to nie jest tadziewczyna, której szukasz! - Zamknij się, Zoltan.Wracajcie do wozu, skryjcie sięw lesie. - Idę z tobą - oświadczyła chrapliwie Milva. - Nie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]